Spotykani wyłącznie przy tej okazji mniej lub bardziej dalecy krewni - to była esencja groteski - każdego roku ujawniający się „nowi” Wujkowie, czy nadspodziewanie wylewne „Ciocio-Babcie”. Roztkliwieni w obliczu moich zdumiewających postępów w rozwoju, szczególnie w odniesieniu do stanu poprzednio przez Nich zanotowanego, gdzieś w okolicach października 1977: "Dziecko, gdybyż Dzidziu Cię widział..." Niekończący się korowód twarzy, konwenansów i lepkiej czasem serdeczności.
Dzieci oglądane w interwale minimalnie dwunastomiesięcznym potrafią być źródłem wielu zaskoczeń, również dla siebie samych. W czasach kiedy o „gender” nikt nie snił pod listopadowym polskim niebem, ja mierzyłem się cyklicznie z kryzysem tożsamości płciowej, wywołanym długimi rzęsami i dość uniseksualną, zimową garderobą PRL-u środkowych lat osiemdziesiątych: „Boże to Jadwisia tak urosła ?!... nie Ciociu, to Janek, przywitaj się synku z Ciocią Bożenką”. Chyba wolałbym już być "niebinarny" w tej sytuacji, ale wtedy na szczęście nikt tego jeszcze nie wymyślił...
Garderoba radykalnie zimowa, bo to kluczowy rys tego święta – pierwszego listopada najczęściej była już zima, śnieżna i mroźna, co akurat oznaczało lepszą wersję zdarzeń. W wariancie "hard" - typowa listopadowa plucha, śnieg z deszczem i wściekły wiatr, który w połączeniu z zerową temperaturą powodował odmrożenia nosów, dłoni i nóg, niezależnie od ilości wełnianych skarpet jakie udawało się upchnąć na stopę wbitą w zbyt duże relaxy… Sama czapka na tę okazję ważyła minimum dwa kilogramy, nie mówiąc o całej reszcie odzieży rodem ze wspomnień Sybiraków. To jednak było wpisane w koszta, w zamian za milczące przyzwolenie dorosłych na zabawę z woskiem w zniczach. Narastający ból przemarzniętych paluchów pozostawał na ogół moją prywatną tajemnicą, podobnie jak graniczny stan wytrzymałości pęcherza – i tak nie było opcji na powrót do domu, a "kto to widział siusiać na mrozie, a poza tym gdzie? na groby ?!". Sterty „jedliny” z wykarczowanych na tę okoliczność lasów, obowiązkowo pokrywające szczelnie nagrobek, stanowiły rodzaj rekompenasty za niedogodności. Dostarczały nieograniczonej ilości paliwa stosom budowanym na zniczach w tajemnicy przed Rodzicami gimnastykującymi się akurat w kolejnej drewnianej rozmowie z cyrkulującymi regularnym rytmem "znajomymi" żałobnikami. Ten rytuał miał swoją hierarchię, scenariusz i celebransów, nikt z błahego powodu nie opuszczał posterunku, tym bardziej z powodu nadpalonej rękawiczki…
Później, nieco starszy, już całkiem świadomie poddawałem swoje ciało torturom mrozu, gra warta była (nomen omen) świeczki. Wiedziałem na co się piszę towarzysząc Babci w dorocznej pielgrzymce na groby w Zagłębiu. To było wyzwanie z pogranicza survivalu, warta honorowa trwała tam minimum 4 godziny, krótka przerwa na posiłek i kolejna runda do zmroku i ostatniego czarnego tchnienia stearynowego krematorium. Jechaliśmy bardzo długo, pociągiem osobowym "kurnikiem" – tylko takie było połączenie – przez najdłuższy wtedy tunel kolejowy w Polsce, w bagażu mając głównie znicze, które Babcia gromadziła na tę okazję już od 3 listopada poprzedniego roku. Nagrodą za trudy była przejażdżka Dacią (!) z dworca do domu Wujostwa i wspaniała atmosfera zupełnie odległej w sumie Rodziny. Bałwochwalczy sabat ludzi współodczuwających, niezależnie od tego po której stronie rzeczywistości byli. Szczęśliwi i żałobni jednocześnie, bo jednak w centrum uwagi grób, zmarli i Ich Święto. Wszyscy Święci musieli poczekać na swoją kolej…
Babcia w otoczeniu bliskich, mimo cmentarnej proweniencji zajścia odżywała, młodniała i hardziała. Zamarznięty do szpiku nawet nie brałem pod uwagę rejterady z placówki! – byłaby to żenująca oznaka słabości wobec hartu tej Maleńkiej Kobiety. A jednak to było najcieplejsze „święto zmarzłych” mojego życia. Wróciłem pełen wrażeń, obdarowany artefaktami rozpalającymi chłopięcą wyobraźnię do czerwoności. Głowa monstrualnego szczupaka i klaser pełen pięknych, sowieckich znaczków o kosmosie przepadły gdzieś w zawirowaniach losu. Pruski bagnet mam do dzisiaj. Unikat, ostrze w ramach renowacji oksydowane w hucie Dąbrowa, czy raczej Katowice...? Wujek był inżynierem od obróbki cieplnej metali…
Potem nastał czas buntu, pryszczata negacja wszystkiego. Babcia z towarzysza ekscytującej przygody zmieniła się w chodzącą skamielinę. Strażniczka starego, nieaktualnego porządku rzeczy, nie pozwalająca się wyprowadzić z równowagi nieporadnym prowokacjom: "synku, nie gadaj głupot, tylko zmów pacierz". Ale chwilowo przegrywała z gówniarskim bezkrytycznym zachwytem, z resztą Ona chyba najmniej. Poraniony, przemądrzały smarkacz z emocjonalnością przerastającą i tak wybujałe ego, orka na ugorze. Łykałem łapczywie suflowane przez proroków nowoczesności bzdety o braku konieczności wszelkiej konieczności, a w bramach cmentarzy i przed kościołami mnożyły się podobne do mnie, naiwne owsiki dumnie poobklejane sercami Wielkiej Sprawy. Całe nasze pokolenie łykało, niektórym do dziś nie zdążyło się ulać po tym zbiorowym dokarmianiu.
Wtedy jednak wierzyłem, że mam obowiązek pójść na udry ze światem, który i tak już mi się zawalił. Tak się zdawało. Babcia cierpliwie, syzyfowo, sklejała swój rozbity mikrokosmos z pozbieranych odłamków ocalałej niezmienności i wciąż gromadziła znicze. Tylko teraz również te, które miały zapłonąć na grobie Jej Córki… Wszyscy musieliśmy jakoś poskładać się od nowa, mrozy i zawieruchy powoli łagodniały ale na tym wielkim, bezkresnym "nowym" cmentarzu wciąż potrafiły dać się we znaki. Warta honorowa jednak trwała.
Potem odeszli też inni, nie zważając na moje kieszonkowe bunty, po cichu, konsekwentnie, metodycznie i ostatecznie. Tak jak zima w listopadzie i nasze dzieciństwo. Na zewnątrz świat się ocieplał a w sercu chłód, którego nie leczy ani kubek herbaty, ani miska z gorącą wodą do moczenia skostniałych stóp…
Nie ma już niemal nikogo z Tych, o których wspomniałem. Wypełniło się w końcu treścią: żalu i tęsknoty – Święto Zmarzłych.
Bałtyk przywitał nas łagodnością, jakiej trudno doświadczyć latem, a co dopiero w listopadzie. Słońce ogrzewało piasek i kładło wspaniałe długie cienie, świat przepięknie złoty, perłowy i żółty, ciepły. Woda...! gładka i przejrzysta, najmniejszy podmuch wiatru nie ważył się zakłócać sielanki. Nie ma „akcji znicz” i „kierujących w stanie po spożyciu”, nie działają bankomaty, sklepy i smażalnie. Mierzeja w wariancie emeryckim/500+.
Jechaliśmy tam w przeciwprądzie, łapczywie, z każdym kilometrem oddalając się od grobów Bliskich, od zgiełku „święta zmarłych”, byle dalej, do ciszy. Tym czasem magazyny lidlów, biedronek i innego dyskontowego hollywood wypełniały się pospiesznie dekoracjami christmasowo-santaklausowymi.
Wrzucając monety do automatu z elektrycznymi świeczkami przy bocznym ołtarzu chłopcy z trudem panują nad emocjami. „Tata, masz jeszcze pieniążek?” Pomarańczowa iskierka skrzesana złotówką, w nagrodę za godzinę cierpliwego znoszenia nudy. Wciąż potrafią ulegać takim dziecięcym radościom...
Jest halloween, więc cukierek, albo psikus: „Tata, możemy zjeść po czekoladowym oku? Weźcie też dla siostry łasuchy!... Mamo, a jutro jedziemy zobaczyć ruską granicę? I wrzucimy im tam patyk, albo trochę kamieni!... Dzisiaj wieczorem też idziemy jeszcze nad morze panowie! Okeeeeej, ale kupimy w barze fantę, dobra?... Trzeba wziąć latarkę, uważajcie na siebie bo tu wszędzie dziki biegają. Ja mam kija na dziki!!! Dobrze, dobrze, rękawiczki i czapki, raz dwa...”…
***
Na pomniku w Stutthofie kilkanaście zniczy, niektóre powoli przygasają. W oknie willi komendanta obozu groteskowo ciepłe, pomarańczowe światło, pewnie obsługa muzeum. Zimno i mglisto, dzieci jakoś cichsze niż zwyczajnie...
"OK, biegiem do auta, mamy jeszcze długą drogę do domu, a jutro szkoła. Tak Córciu: i przedszkole. No już, sio bo zimno, zaraz mi się poprzeziębiacie wszyscy."
Święto Zmarzłych.
***
Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie, a Światłość Wiekuista niechaj im świeci, na wieki wieków.
+++Amen+++