Pór roku oczywiście było mniej, lub więcej, zależy jak liczyć. Mimo wszystko „reasons” jakoś lepiej rymuje się z „seasons” niż „years” – taki, nazwijmy to powiatowy „copywritting”. Na usprawiedliwienie dodam, że w naszych szerokościach geograficznych ilość pór roku lekko się upłynniła, podobnie jak choćby ilość płci, więc nie ma co dzielić włosów na czworo, a tym bardziej na 40.
Z wrodzonej przekory, ale również przekonania, o którym jeszcze pewnie napiszę, nie chciałem korzystać z któregoś z mnogich gotowców dostępnych nieodpłatnie online. Zamiast tego kupiłem (tak!) licencję do prostego polskiego skryptu blogowego i miejsce na hosting w jednym z popularnych serwisów.
W ten sposób przez niemal 2 lata wisiała sobie w sieci strona, na którą wprawdzie pies z kulawą nogą nie zaglądał (bo i po co), ale za to pozwalająca skutecznie skanalizować moje grafomańskie dryfy. Jak wiadomo nic jednak nie trwa wiecznie.
Pewnego dnia postanowiłem zaktualizować ów skrypt do najnowszej dostępnej wersji, w przekonaniu o pełnej zasadności tego postępowania, z niejednej wszak aktualizacji wychodziłem już suchą stopą i z kompletem danych, cóż mogło pójść nie tak? Jak się jednak okazało - spotkała mnie bolesna defloracja.
Na początku szło z pozoru gładko, ale po restarcie maszyny wirtualnej (dziękuję Ci O Dostawco Hostingu) blog obraził się na mnie i jeszcze bardziej na moje licencje.
„Prosty” skrypt stanął dęba i zaczął wymuszać ponowną konfigurację początkową, w związku z którym to wymuszeniem na wszelki wypadek wywalił w kosmos (nadpisał) bazę danych poprzedniej wersji. Żeby nie było, że jej nie zauważył!
Dla formalności dodam tylko, że baza zawierała kilkanaście wpisów z dwóch lat, dane logowania oraz parę pomniejszych ustawień i backupów. Jest w „geek-english” taki termin: „bricking” i idealnie pasuje do stanu mojej strony po aktualizacji skryptu.
Nie, nie próbowałem odzyskiwać niczego, bo kiedy skończyłem miotać inwektywami w kierunku ekranu doznałem olśnienia. Na cholerę wojować godzinami o odzyskanie tekstów, które po pierwsze były słabe, po drugie pewnie walały się gdzieś w czeluściach lokalnych twardych dysków a po trzecie znane były wyłącznie mnie i ewentualnie kilku botom, czy crawlerom. Bez sensu. Ochłonąwszy zatem, dzień później wypowiedziałem również hosting i w ten sposób 40rs odeszło w niepamięć. Prawie.
Z nastaniem „pandemii” ponownie spłynęła na mnie potrzeba ekspresji narastającego dysonansu poznawczego, jakiego to źródłem była dziwniejąca lawinowo rzeczywistość wokół. Byłem jednak zakopany w rzeczach, które wobec zbliżającej się Zagłady Ludzkości uległy pogłębionej i nieodwracalnej komplikacji. Na domiar złego pewnego poranka wraz z łoskotem laptopa padającego na blat biurka światło dzienne ujrzała prokurowana w skrytości twórczość literacka mojej Małżonki. Niezajęcie stanowiska w sprawie nie wchodziło – co oczywiste – w grę, hierarchia ważności natychmiast uległa przemeblowaniu – „Kochanie, robimy Ci bloga”. Presja wewnętrzna jednak nie ustała.
W pierwszym oglądzie założenie, że skoro koniecznie już musimy oboje pisać i namawiać ludzi do czytania tego(!), to najlepiej połączyć siły, wydało się sensowne. Idea okazała się jednak karkołomna głównie z uwagi na rozbieżność w ogólnej koncepcji kreowanego przekazu.
W przeciwieństwie do mojej Małżonki jestem typem antypatycznym, nietowarzyskim i pozbawionym elementarnych odruchów humanitarnych w rozumieniu klasycznym, a co dopiero we współczesnym ujęciu progresistowskim! Narażanie, bądź co bądź zdefiniowanego już audytorium twórczości Żony, na dyskomfort obcowania z moimi wynurzeniami byłoby dość perwersyjną formą gwałtu zbiorowego.
Ta oczywista przecież konkluzja miała poparcie w zagłuszanej wcześniej, a jakże słusznej intuicji: trudno utrzymać wspólną linię redakcyjną, kiedy błahy, poranny spór o wpływ laktozy na rozwój eukariontów taksonu protozoa stawia pod znakiem zapytania integralność podstawowej jednostki społecznej!
Płaszczyzna styku jest na tyle niewielka, że wystarczyła do sprokurowania raptem trzech tekstów, a i to pod warunkowym błogosławieństwem Naczelnej. Pogryziony w ramach autocenzury język krwawi mi do dzisiaj.
Udaję się zatem na zasłużone wygnanie. Będę wolny, kontrowersyjny i z tej pozycji będę się tutaj pastwił nad światem i pławił we własnym narcystycznym poczuciu słuszności i nonkonformizmu. Będę zabierał głos w sprawach, o których nie mam pojęcia, tym bardziej pryncypialnie im bardziej go nie mam.
Popłynę dziarsko pod prąd mainstreamu i nawet jeśli pomylę kierunki, konsekwentnie nie zawrócę z raz obranej drogi.
Będę ulegał emocji społecznej i wzmagał się w sprawach jedynie słusznych, z perspektywy moralnej wyższości ubolewając nad powszechnym upadkiem i zgnilizną. Zaprotestuję i zażądam wysłuchania, bezwzględnie i niezależnie od faktów. Jeńców nie biorę, oponentów zakrzyczę i odmówię im prawa do wypowiedzi!
Opornych złamię procesami, które wygram niezawodnie wobec bezwzględnej racji jaka za mną stoi i dyskretnemu poparciu rozumnych ludzi, którzy ją podzielają.
Konfabulacja stanie się moim drugim imieniem (dotąd była trzecim).
Z godnością zniosę represję złych spojrzeń w mięsnym i hejt obojętności w tramwaju.
Niech to będzie moja ofiara na rzecz wszystkich równie mocno jak (wkrótce) i ja prześladowanych za walkę o słuszną sprawę.
Linki afiliacyjne zamieszczę bez wahania, potrzebuję wszak każdego wsparcia, nie mam miejsca na rozterki estetyczne, kiedy w Australii płoną lasy!...
Jednym słowem postanowiłem zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby stać się Celebrytą.
Przez Duże CE.