.
.
.
.
.
.
.

.

OK. Część 5 - "upgrade".

pic

Przyjmijmy założenie, że jeśli ktokolwiek przedarł się aż tutaj przez gąszcz poprzednich 4 postów, to albo zdążył już zmoknąć albo wizja wielkiego deszczu z małej chmurki zaczyna się urzeczywistniać w świadomości. Bo przecież nikt nie dotarł tutaj przez przypadek, prawda? Dla obu scenariuszy mam niestety złą wiadomość, dopiero teraz zaczyna być widać schody. Przywracanie elementarnej higieny pogłębia bowiem skalę niewygód - wiadomo "mycie nóg życia wróg" jak mawiał klasyk, ale czy na pewno?

Skoro poprzednio ustaliliśmy do czego służy komputer osobisty, to teraz warto zastanowić się, czy te niezwykle ważkie potrzeby zaspokoić można wyłącznie z pomocą popularnego producenta okien. Z góry zastrzegam, że sadowników od różnych tam i-jabłek (chwilowo) nie zamierzam podkopywać, ponieważ po pierwsze primo to jest religia, a po drugie - z uwagi na wysoki próg wejścia - religia zdecydowanie elitarna. Jako taka ma swoich Kapłanów, Starych Wiernych Wyznawców, neofitów - konwertytów, katechumenów ze świeżo zdobytą zdolnością kredytową i całą resztę zazdrośnie spoglądających pretendentów. Tym czasem my tutaj bardziej o sprawach praktycznych niż o transcendencjach zastępczych w post-chrześcijańskim świecie, zatem tak - przyszedł ten moment. LINUX. To o tym będzie dzisiaj ale wcześniej słowo wstępne.


Zasadnicza większość posiadaczy starszych laptopów/PC wciąż korzysta z Windows 10. Bo działa, bo tak było "od początku" i w ogóle "o co cho?". Udział najnowszego i najlepszego Windowsa wszechczasów w całości rynku według aktualnych statystyk wynosi druzgoczące 37% (stan na luty 2025). Wbrew nachalnej reklamie i na przekór producentowi dzieje się tak głównie dlatego, że duża cześć komputerów pozostających w użytkowaniu i całkowicie sprawnie zaspokajających potrzeby swoich właścicieli nie kwalifikuje się do upgrade. W każdym razie nie oficjalnie - z przyczyn technicznych, podobno. Sam od dawna używam ThinkPada T460s, który już w momencie zakupu ("poleasingowy") był lekko leciwy, i nie widzę większego powodu, żeby go zezłomować mimo, że mówimy o komputerze z serii, która pojawiła się na świecie w okolicach 2016 roku! A mam jeszcze w pełni sprawnego T440. Co ciekawe - w nowszym wymieniłem już baterię (jedną z dwóch, za około 120 zł) ale ten starszy egzemplarz wciąż bez trudności osiąga 5 godzin pracy bez zasilacza na oryginalnym zestawie ogniw! Dlaczego więc powinienem nagle wywalić kilka tysięcy złotych na nie potrzebne mi nowe urządzenia, produkty "konsumenckie", które jakością nie zbliżają się nawet do moich "zabytków" (obudowa z magnezu i inne takie)? Ktoś wie? Bo warto wspomnieć na tę okoliczność, że współczesne odpowiedniki moich "ultrabooków" kosztują około 10-11 koła, więc sami rozumiecie jak jest... Odpowiedź jest prosta: żaden posiadany przez mnie ThinkPad oficjalnie nie może "otrzymać" Windows 11, ponieważ tak winszuje sobie producent systemu operacyjnego w ramach swoich paramonopolistycznych praktyk. Nie masz TPM2.0 !? Właśnie akurat mam... Nie masz "safe boot"! Ale mam, kurczę... Masz!? To się goń jelonku, "nie wspieramy" twojego procesora i co ty na to teraz, ha!? Do kosza z badziewiem, ale już! I nie cwaniakuj nam tu, miałeś czas, perswadowaliśmy długo, cierpliwie i koniec miękkiej gry.

No i co z tego ktoś zapyta? Niby nic, ale 14 października 2025 roku, po niemal 10 latach od wprowadzenia na rynek Microsoft kończy wsparcie techniczne dla Windows 10. Zmian funkcjonalności nie ma już od pewnego czasu, a od teraz nie będzie również żadnych łatek bezpieczeństwa. Zasadniczo nic nadzwyczajnego, pomijając co najmniej 4 ewolucje pośrednie wersji, z których każda psuła coś, co potem trzeba było łatać długo i nie zawsze skutecznie. Od teraz jednak do upgrade jako się rzekło większość działających urządzeń "się nie kwalifikuje", taka jest oficjalna wykładnia producenta. I nie da się ot tak po prostu obejść sprawy prostym dołożeniem karty rozszerzeń czy powiedzmy wymianą dysku. Ani "bezpłatnie" ani płatnie bez kupienia nowego komputera oficjalnie nic nie wskóramy. Taki "promocyjny bundle" 2 w 1. "Ekologicznie", z przyczyn technicznych oczywiście, jako się rzekło, oraz w ramach poprawy jakości świadczonych usług naturalnie. Dziękujemy za uwagę, zapraszamy do kas a wcześniej po kredyt konsumencki.
Czy to jest powszechna wiedza wśród klientów? Śmiem wątpić, ale na poziomie piątej odsłony moich dywagacji mamy do czynienia z hard-userami a nie z przeciętnym Kowalskim. Hard-user wie, że bez "łatek bezpieczeństwa" długo nie można ciągnąć, chyba, że w ramach nieuświadomionych nomen omen ciągot do hazardu.
Dlatego legion egzemplarzy ThinkPadów T440 śmiga na wersji 11 bez zająknięcia i od dawna, podobnie jak wiele jeszcze starszych urządzeń i Microsoft o tym doskonale wie. To zaś znaczy, że wprawdzie "można", da się "z palcem" i "wszyscy" to robią "po cichu" bo na Windows zawsze były jakieś "myki" ale "nie wolno". Tu jest pies pogrzebany.

Bardzo podobnie sytuacja wygląda w przypadku telefonów spod znaku zielonego robocika - tam jednak dzieje się tak za obopólną zgodą uczestniczących. Wiadomo chodzi o lajfstajl a nie jakieś tam geekowanie i dwuletni S22 za jedyne pięć koła już nie przejdzie... Lipa większa niż jakieś tanie (tfu!) realme, heloł! Ale jak się upierasz dziadersie, to po prostu pewnego dnia aplikacja bankowa przestaje działać i już wiesz, że Android 12 stracił wsparcie około 5 lat temu, a producenci Twojego chińskiego osobistego szpiona zawsze zakładali, że nie będą wspierać czegokolwiek sprzedawanego przez siebie dłużej niż przez rok. Wtedy leszczyku pora na zmianę - co robić...
Mam całe szafki wypełnione dwu-trzyletnimi telefonami w stanie niemal idealnym, o wartości początkowej niejednego przyzwoitego laptopa, które przestały mieć "wsparcie producenta" - czytaj: czas na zakupy. Trzymam to badziewie na pamiątkę i z nadzieją (wątłą), że któregoś dnia będę mógł je zflaszować jakimś opensourcem, żeby mieć, powiedzmy... terminal znakowy do sterownika wtrysku (what...?). Czy cośtam... To się nie zdarzy, wiem, ale to jestem ja i nic nie poradzę... Co ciekawe, sadownicy mają tutaj znaczącą przewagę - nawet sześcioletnie urządzenia "latają" na najnowszej wersji i-os, choć to powoli łabędzi śpiew serii 11, wiem co mówię... ;). Tylko kto by chodził z iPhone 11 w ręku?! 14(pro!) to jest minimum - minimorum w dobrym towarzystwie, błagam...

Natomiast w świecie PC takie postawienie sprawy to jednak innowacja na miarę startupu a nie okrzepniętego korpo. Nawet jeśli na początku będzie na mięciutko, bo utrata "wsparcia" nie boli od razu. Do pierwszego ransomware złapanego dziurawą przeglądarką z ulubionej strony z gorącymi mamuśkami nic się nie dzieje. Potem na pierwszy rzut oka też nieszczególnie, tylko "zamula" bardziej niż zwykle i zaczyna się poszukiwanie "znajomego informatyka". Mniejsza, że w tym czasie bierzemy udział "z zamiarem ewentualnym" w ataku DDOS na 10 banków, 2 wymuszeniach rozbójniczych i wykopaniu 10 bitcoinów. No przecież nie dla siebie, prawda? Na deser wolontariacko roześlemy troszkę spamu, o ile wcześniej filtry "providera" nie zablokują portu 25 na "naszym" routerze, jakieś dziecięce porno wpadnie na dysk po cichutku i "się udostępni"... Generalnie "normalnie" - zwyczajnie, tylko bardziej. No i "avast" coś ciągle "miele"...

pict
Grafika powyżej dzięki uprzejmości Copilota by Microsoft. Zlecenie: "zrób przerażający linoryt o tematyce linuxowej"...
AI AI AI, normalnie umieram z przerażenia...

Zatem "co robić, jak żyć?" *
Są trzy opcje, tę czwartą, hazardową ignorujemy.
Pierwsza to "myk" z instalacją "serwerową" i magiczne upgradowanie się do 11 wersji windy. Działa, sprawdzone, ale ani łatwe ani pewne. No i podobno mają to "obciąć" w centrali bo psuje strategię itp. - sami rozumicie. Trzymam kciuki w każdym razie. Za obcinanie naturalnie...
W wersji drugiej "praworządnej" idziemy dać zarobić producentom komputerów, w dwuszeregu zbiórka i lewa, lewa, lewa, lewa... (pamiętajmy - prawa jest ZAWSZE "skrajna" - nie wolno). Z ciekawostek przy tej okazji: wiecie jakie jest pierwsze zdanie w opisie na stronie produktowej ThinkPadów? Proponuję szybki rzut oka.
Słodko, nieprawdaż?
W wariancie trzecim robimy sobie kuku: wchodzimy na stronę dowolnie wybranej dystrybucji linuksa (no i się zaczęło...). W chwili kiedy to piszę, na łagodny i miły początek kłopotów polecam Fedorę. Po testach na żywym organizmie gwarantuję, jest bardzo łatwo i prosto. "Z pudełka" system "widzi" nawet moją prehistoryczną drukarkę, czego nie mogę powiedzieć o żadnych dystrybucjach opartych na Debianie (Ubuntu, Mint itp.). Pewnie dałoby się coś ogarnąć, ale szczerze mówiąc nie chciało mi się grzebać i to zdecydowało. Zaletą jest również wariant "instalacji sieciowej", bo pobierając "minimalny" (800 megabajtów) obraz nośnika instalacyjnego ograniczamy ryzyko błędów później. Znana mi reszta linuksowego świata każe od razu ściągać ponad 6GB. Na "internecie mobilnym LTE"... 🙃 - sport dla cierpliwych. Zatem Fedora 41 - stan na luty 2025.
To co udało się pobrać trzeba zapisać na znalezionym na dnie szuflady pendrive, pamiętając, że znajdujące się tam kompromaty wyparują bezpowrotnie. Przy tym "zapisać" nie oznacza prostego przekopiowania ale procedura tworzenia nośnika jest banalna na tyle, że nie warto jej opisywać. Natomiast jeśli zakończy się sukcesem (a tak będzie), to warto jeszcze ogarnąć tęsknym wzrokiem horyzont nieboskłonu widzianego przez ulubione okna z Redmond. Raczej już się nie zobaczymy... Dalej jest z górki, potrzebujemy śrubokręta, żeby wytargać z komputera aktualnie włożony tam dysk i zamienić go na świeżo kupiony SSD względnie NVMe. Jest też okazja odkurzyć w środku, szczególnie przy wylotach wentylacji... To co zostało w ręku opisujemy markerem i chowamy do szuflady, w miejscu gdzie przed chwilą zalegał pendrive z kompromatami. Tego ostatniego natomiast pakujemy w wolny port USB i odpalamy skręconego w międzyczasie kompa. Po co tak komplikować? Bo na dysku z Windowsem są z całą pewnością WAŻNE DANE, których oczywiście nigdzie indziej nie przechowujemy, nie ma kopii zapasowej fizycznie, czy w chmurze, n'est pas? Mimo tego na ogół nie chcielibyśmy niczego stracić...

Naturalnie nie chodzi tutaj o to, żeby opisywać proces instalacji systemu operacyjnego. Są doskonałe, polskojęzyczne "manuale" na stronach poszczególnych dystrybucji, a i sama instalacja realizowana jest z przewodnikiem, niemal całkowicie automatycznie. Ktokolwiek i kiedykolwiek instalował Windows będzie zaskoczony o ile bardziej skomplikowane i kłopotliwe potrafi być to "user-friendly" oprogramowanie. Sedno wywodu jest takie, że po kilkudziesięciu minutach, głównie oczekiwania na pobranie pakietów z sieci, odzyskujemy do użytku zaskakująco witalny komputer z zainstalowanym w pełni funkcjonalnym i najaktualniejszym możliwym systemem operacyjnym oraz dożywotnią aktualizacją. Systemu (dystrybucji), bo komputer może nie dotrwać. Do tego na dzień dobry spora sterta przydatnego oprogramowania, które nierzadko doskonale znamy z wariantu na Windows, tyle, że tutaj bez marudzenia, bez żenujących reklam zaszytych w interfejs, bez szpiegów ukrytych pod pozorem "zwyczajnych" usług, bez molestowania o wykupienie subskrypcji, bez zakładania kont... Wszystko to opakowane w bardzo ładny wizualnie i dowolnie wymienny manager okien. Wprawdzie mnie to akurat zasadniczo nie rusza, ale mówimy przecież o "miłym początku" przesiadki z uśmiechniętego świata, w którym od zawsze i przede wszystkim miało być "ładnie".
Gwarantuję też, że komputer będzie się raczej mniej grzał, przez co (na ogół) ciszej pracował i zużywał mniej prądu z często już nadwyrężonej baterii laptopa. Bo przecież odkurzyliśmy wnętrze jak pisałem wcześniej, prawda?

Pięknie, wywróciliśmy stolik i co teraz? Wszystko! Na początek fejsbunio, insta, tiktok itp. To wszystko działa identycznie, mesik też, tylko apka się inaczej nazywa. Signal? Voila: jest natywna aplikacja. Przeglądarka? Jeśli ktoś się upiera, to nawet Edge (tak, tak) jest dostępne, o chromium nie wspominam. Office... no tak, tu jest kłopot. Bo przecież WSZYSCY wykupili sobie legalny pakiet za gazylion dolarów, prawda? Albo "360" za jeszcze większy horrendylion co miesiąc. I teraz klops i marnotrawstwo, nie ma outlooka...
Zatem pożartowaliśmy dla odprężenia i teraz, kiedy już na nowo robi się poważnie proponuję zerknąć na LibreOffice - potrafi znacznie więcej niż ktokolwiek umie i chciałby wykorzystywać. No i jest wersja "na Windows". Można tak mnożyć przykłady do nieskończoności, jednak ja w zamian proponuję wrócić na moment do podlinkowanej wyżej strony Lenovo. To nie był "link afiliacyjny", nic z tych rzeczy. Zwyczajnie ujął mnie sposób, w jaki świadomy społecznej roli producent odpowiada na postawione przez samego siebie ważkie obywatelsko i konsumencko zagadnienie. Szczerze polecam lekturę i czuję się wywołany do tablicy na tyle, żeby dopisać cały oddzielny akapit.

W jaki sposób okazujesz szacunek planecie?** pyta Lenovo i niezwłocznie rozwija wątek. To są konkrety a nie marketing produktowy, wobec czego i ja spieszę z odpowiedzią.
Otóż w tym celu pokazuję pałkę takim megakorporacjom w każdym możliwym momencie. Olewam Windowsa i jego wymagania sprzętowe, wszędzie tam gdzie jestem w stanie. Mój komputer w całości, a nie tylko w 90%, pochodzi z recyklingu, i to prosto z pudełka, w którym przyszedł kiedy go kupiłem. Nie było w związku z tym konieczności stosowania bambusowego opakowania zastępczego, przez co obyło się bez (mikro)plastiku i jeszcze groźniejszego bullshitu. Obudowę laptopa mam ze stopu magnezu, jak się zdaje, a reszta wprawdzie nie zawiera karbonu z recyklingu pokonsumenckiego PCC😕*** ale mam coś lepszego, uwaga!: cały komputer pochodzi z recyklingu pokorporacyjnego! Ha!?
Został bowiem kupiony jako używany, zaś sprzedawca "pozyskał" go wcześniej w cenie elektrośmieci, jak przypuszczam, gdyż był (przecież) zużyty bez wątpienia i całkowicie. A zużył się był zupełnie, definitywnie i nieodwołalnie jakiemuś korpoludkowi głęboko zatroskanemu o planetę i w wyniku tego właśnie zużycia oraz zatroskania był oferowany do odsprzedaży w stanie A+ (ideał/fabryka). Komputer, nie korpoludek.
Dodam jedynie, że konsumenckie laptopy, jakie wcześniej posiadałem, uległy autobiodegradacji rozpadając się samoistnie w rękach po dwóch latach używania, miejscami na proszek. Ten rodzaj troski o planetę jest z resztą immanentną cechą większości nowoczesnych i ekologicznych urządzeń do dziś. Wygląda więc, że ze śladem węglowym jest bardziej niż git, nie licząc pawia jakiego puszczam za każdym razem czytając takie bzdety. Ale to chyba nie emituje, nie?...

**********

Miało być technicznie i poważnie, a wyszło jak zawsze. Przepraszam, inaczej już chyba nie umiem.
C.D.N.



*Cytat nie pochodzi wbrew pozorom od pewnego hodowcy papryki. To "Fabula Rasa" Edwarda Stachury, która jest podobno "szkicem literackim", przynajmniej według Wikipedii... Nie jest raczej śmiesznie jeśli ukazać szerszy kontekst:

(...)Ale co robić, jak żyć, kiedy jest ciągle dół i nie ma wychodzenia z dołu, kiedy boli i boli, i nie ma mijania bólu, kiedy się myśli i myśli o śmierci jako o jedynym wybawieniu, to jak wtedy żyć?(...)

Pasuje jak ulał, prawda?

** Nie okazuję szacunku planecie w żaden sposób i nie zamierzam, ponieważ to oznaczałoby brak szacunku do własnego rozumu. Żeby była jasność, nie okazuję również szacunku kamieniom, psim kupom, wyładowaniom atmosferycznym, nieżytowi jelita, latającemu potworowi spaghetti, lewoskrętnym gwintom, wyziewom siarkowodoru z szamba, bakteriom gronkowca i Pachamamie.
To jest zbyt debilne nawet jak na formułę publicystyczną. Sorry.

*** Co ma podatek od czynności cywilnoprawnych wspólnego z recyklingiem poza recyklingiem portfela to ja nie wiem. Ale i tak mi się nie podoba...
.
.
.
.
.