.
.
.
.
.
.
.

.

Niedoje-bajka o szuflandii. Część 2 - Przegląd prasy.

pic

Pierwotnie ten wpis stanowił wtręt do gorzko - ironicznej tyrady macierzystej.
W miarę napływu nowych okoliczności "wtręt" zaczął się jednak rozrastać ponad miarę, przez co łącznie z podstawową treścią spowodował powstanie najdłuższego jak dotąd tekstu na całym blogu. I najmniej chyba czytelnego.
Postanowiłem to uporządkować i wyodrębnić, szczególnie że bezpośredni związek między wpisami osłabł, niemniej nadal namawiam do lektury łącznej.
Przy okazji ogłaszam debiut w dziedzinie memografiki...

14 lutego 2023 roku Parlament Europejski stosunkiem 340 głosów za do 279 przeciw przy 21 wstrzymanych przegłosował całkowity zakaz rejestracji nowych samochodów z napędem spalinowym, począwszy od 2035 roku. Dokument czeka na zatwierdzenie przez Radę Europy.

Do tego czasu przewiduje się wprowadzenie znaczących obciążeń fiskalnych dla użytkowników i nabywców samochodów innych niż elektryczne. Takie regulacje są przedmiotem przyjętego również przez polski Rząd tzw. pakietu „Fit for 55” w ramach „zielonego ładu”, przez co znalazły się na liście „kamieni milowych” związanych z uruchomieniem przez KE wypłat z programu KPO.
W stosunku do producentów branży motoryzacyjnej stosowano już wcześniej motywację, w postaci radykalnego przyspieszenia kroczącego zaostrzania norm emisyjnych dla silników spalinowych, połączonego z mechanizmami znanymi z obrotu "kwotami" CO2 w przemyśle energetycznym.
Nie wzięto pod uwagę żadnych głosów krytycznych ani jakichkolwiek uwarunkowań lokalnych, nie tylko ekonomicznych, ale również infrastrukturalnych. Skutki społeczne, choćby w postaci utraty miejsc pracy, także nie stanowiły przedmiotu troski prawodawców. Podobnie jak wnioski z licznych opracowań, również "poważnych" - naukowych, podważających przewagi pojazdów z napędem bateryjnym nad tradycyjnymi w aspekcie założonych przez inicjatorów regulacji "celów klimatycznych". Negatywny (!) wpływ nowego prawa na ograniczanie mitycznego "śladu węglowego", czyli sumarycznej (w cyklu: produkcja > eksploatacja > utylizacja) emisji gazów cieplarnianych, z demonizowanym dwutlenkiem węgla na czele, również nie zmniejszył entuzjazmu parlamentarzystów.
Natomiast producenci ekskluzywnych, małoseryjnych marek jak Ferrari, Bugatti czy Lamborghini zostali wyłączeni z działania nowo uchwalonych regulacji...


Temat samochodów elektrycznych jest w Polsce mocno zagmatwany, sytuacja dynamiczna, a grono zwolenników pozbawionych pobudek ideologicznych niemałe. Acz - siłą rzeczy - ograniczone do majętnych mieszkańców „dużych ośrodków” oraz znawców ludowych spod znaku „ogólnej teorii wszystkiego”. Prostą przyczyną takiego stanu rzeczy jest wysoki cenowy próg wejścia.
Zasadniczo panuje konsensus w odniesieniu do braków infrastrukturalnych, jednak rozumianych raczej powierzchownie (więcej ładowarek!) i raczej klimatystycznie (więcej wiatraków bo prąd z węgla jest bleeee...). Mało kto próbuje zrozumieć zależność między ilością ładowarek a wielkością mocy niezbędnej do ich zasilenia. Z trudem przebija się świadomość, że bardzo przeciętnie wydajny zasilacz (50kW) wymaga przyłącza energetycznego (zasilającego nomen omen) o parametrach zaspokajających potrzeby czterech przeciętnych domów jednorodzinnych. Albo 10 mieszkań.
Natomiast wiedza o tym, że radykalnie zwiększone lokalne zapotrzebowania stanową stos potęgujący się w kierunku źródła energii, że po drodze jest okablowanie, są stacje transformatorowe, PZO, linie przesyłowe itp. jest całkowicie poza zasięgiem percepcji publicznej. Tego wtajemniczenia dostąpili dotąd niemal wyłącznie specjaliści, których i tak przecież nikt nie słucha.
Prawdopodobnie z tej właśnie przyczyny próba zbudowania linii przesyłowej wysokiego czy średniego napięcia spotyka się w Polsce z oporem zbliżonym do strajków z okresu pierwszej Solidarności. Większym niż budowa dróg ekspresowych czy linii kolejowych razem wziętych. Które to drogi i linie wprawdzie wszyscy zdecydowanie popierają i cenią, ale najchętniej u sąsiada, dwie gminy dalej. Wtedy popierają jeszcze bardziej stanowczo. I cenią.
Za to w publicystyce branżowej panuje zgodny zachwyt nad kolejnymi modelami aut na baterię. W szczególności dotyczy to modeli marek niemieckich (ba!) z segmentu premium (a jakże!), z cennikami zaczynającymi się od minimum 500 tyś. złotych (no przecież!). Samochody tańsze, choć nadal znacznie, znacznie droższe od spalinowych odpowiedników, rzadko goszczą na łamach. Raczej nie budzą przy tym przesadnego entuzjazmu, prędzej fachowy chłodek jak w przypadku takiej dajmy na to Dacii Spring, miejskiego auta w cenie już od 80 tyś. złotych... Charakterystyczne przy tym jest, że np. serwis interia.pl w dziale motoryzacyjnym (i nie tylko) zwiększając ilość publicystyki lansującej tezy i opinie eufemistycznie ujmując kontrowersyjne dla przeciętnego czytelnika, jednocześnie od pewnego czasu całkowicie wyłączył możliwość komentowania artykułów.


Tymczasem europejski oddział Forda ogłosił zamiar wycofania się z kontynentu, zaś w przeddzień głosowań w PE poinformował o planie zwolnienia (wielkość różni się w zależności od źródła informacji) ponad 6,5 tysiąca pracowników.


Dzień po opisanym wyżej głosowaniu w Parlamencie Europejskim, 15 lutego, KE skierowała do TSUE, kolejną już na przestrzeni ostatniego roku, skargę przeciwko Polsce. Przyczyną wszczętej procedury jest orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wskazujące na prymat prawa lokalnego, ze szczególnym uwzględnieniem Ustawy Zasadniczej, nad traktatami UE. Nadrzędność wyłącznie w zakresie naruszającym przez te ostatnie Konstytucję RP i wyłącznie w obszarach nie stanowiących przedmiotu delegacji w ramach zawartych umów stowarzyszeniowych.
W związku z pogłębiającym się od dłuższego czasu sporem na linii Komisja Europejska - Rząd RP w mediach głównego nurtu pojawiają się komentarze polityków i prawników. Przeważają opinie krytyczne wobec koalicji rządzącej oraz podważające legitymację Trybunału Konstytucyjnego RP. Pośród licznych wyrazicieli takiego stanowiska są również cytowani w felietonie Łukasza Rogojsza z portalu Interia.pl profesorowie ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

prof. Jerzy Menkes:

Nie może być zamkniętych baniek, prawnych eksklaw na terenie Unii Europejskiej. Polska uznała, że na terenie UE jest strefą specjalnego traktowania. W końcowym rozrachunku to dotyczy stabilności całej UE. (...)Nie jesteśmy wyjątkowi, nie funkcjonujemy na specjalnych warunkach.

(...)chociaż nadal pozostajemy w UE, a polski rząd deklaruje, że nie myśli o opuszczeniu Unii, to na poziomie praktycznych działań negujemy kolejne fundamenty, na których opiera się Unia Europejska. Zwłaszcza fundamenty prawne. Efektem końcowym jest polityczno-prawny paradoks: pozostajemy w UE, ale kontestujemy ją na każdym kroku. Występujemy z UE metodą salami - krok po kroku. Bo na taki właśnie obrazek składają się kolejne kawałki tej układanki.

(...) Oczywiście, że będzie to mieć wpływ na nasz spór z Komisją Europejską i kwestię funduszy unijnych, bo to kolejny problem prawny do rozwiązania, a co za tym idzie - kolejny dowód, że środki europejskie nie są w Polsce należycie chronione. (...) żadna ceniona kancelaria prawna - takie podmioty doradzają największym koncernom na świecie - nie zarekomenduje wielkich inwestycji w kraju, który uważa się z prawną eksklawę w ramach UE. Jesteśmy państwem wysokiego ryzyka, w którym interes inwestora nie będzie właściwie chroniony prawnie.

prof. Artur Nowak-Far:
Trybunał Konstytucyjny, choć w tym przypadku lepiej byłoby użyć określenia "organ powołany kontroli zgodności ustaw z Konstytucją" - popełnił bardzo poważny błąd z punktu widzenia krajowego porządku prawnego. (...) Prawo unijne, które obowiązuje także w Polsce, musi być stosowane w pierwszeństwie i nadrzędności nad prawem krajowym. Tymczasem nasz organ kontroli uznał, że ma prawo kontrolować zgodność orzecznictwa TSUE z prawem unijnym. To zasadniczy błąd, bo ów organ nie ma do tego kompetencji.

Wyroki polskiego organu powołanego do kontroli zgodności ustaw z Konstytucją nie mogą być uznawane przez TSUE i KE, ponieważ są obarczone złamaniem prawa już przy procedurze samego powołania niektórych sędziów. To rzutuje na wszystkie późniejsze wyroki, niezależnie od ich treści.


Równolegle w infosferze dostępnych jest wiele źródeł potwierdzających, że wyroki wydane przez TK nie stanowią precedensu na tle orzecznictwa odpowiadających mu organów konstytucyjnym innych państw członkowskich, jak choćby artykuł z Dziennika Gazety Prawnej, 16 lipca 2021:
(...)Orzeczenia wskazujące na prymat prawa krajowego nad unijnym zostały wydane przez polski TK już wcześniej, w 2005 i 2010 r. Polska i Niemcy nie są jedynymi krajami członkowskim, w których wydane zostały takie orzeczenia. Podobnie wyroki, wskazujące na prymat prawa krajowego nad unijnym, zapadały m.in. we Francji, Czechach, Włoszech, Hiszpanii, czy na Litwie.
Zaledwie kilkanaście tygodnie temu, w kwietniu tego roku, francuska Rada Stanu będąca odpowiednikiem najwyższego sądu administracyjnego, orzekła w uzasadnieniu decyzji dot. zbierania danych przez operatorów komórkowych, że francuska konstytucja pozostaje nadrzędna wobec prawa europejskiego.
8 czerwca rumuński Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie przepisów ustawy dot. ustroju sądów, stwierdzając, że prawo UE nie ma pierwszeństwa nad rumuńską konstytucją. Tymczasem w styczniu 2020 r. Sąd Najwyższy Hiszpanii odrzucił wyrok TSUE w sprawie w sprawie Oriola Junquerasa, który został wybrany na europosła dając do zrozumienia, że porządek prawny Hiszpanii jest ważniejszy niż unijny. Podobne wyroki były też wydawane w poprzednich dekadach. Przykładowo, litewski Trybunał Konstytucyjny w 2006 r. orzekł, że prawo UE ma pierwszeństwo nad zwykłymi aktami prawnymi litewskiego parlamentu, ale nie nad konstytucją Litwy.
Również w 2006 r. Sąd Konstytucyjny Czech w wyroku dot. kwot cukrowych odrzucił doktrynę bezwzględnego pierwszeństwa prawa wspólnotowego. Wcześniej, w 2001 r. francuska Rada Stanu wydała wyrok, wskazując, że zasada pierwszeństwa prawa wspólnotowego nie może podważać mocy francuskiej konstytucji. (...)

W najbliższym czasie Parlament Europejski przewiduje opracowanie rozporządzeń, zmierzających do wyjęcia z jurysdykcji krajowych, na rzez centralnych instytucji unijnych, zarządu terenami leśnymi w obszarze UE. W ramach „zielonego ładu” i na rzecz "bioróżnorodności" proceduje się równoległe ustawodawstwo, nakazujące odtworzenie "stanu pierwotnego" na użytkowanych rolniczo terenach torfowisk poprzez ich ponowne uwodnienie (zalanie). Do 2050 r program miałby objąć 70% ich areału, w Polsce dotyczy to niemal 400 tysięcy hektarów terenów użytkowanych rolniczo.

Decyzje Parlamentu i Rady Europejskiej mają charakter rozporządzenia UE i jako takie, po przyjęciu, z automatu wchodzą w porządek prawny Państw Członkowskich.

Nie sposób nie zauważyć, że dotkliwa prestiżowo, choć historyczna przecież, porażka projektu tzw. „konstytucji europejskiej” w referendach krajowych skutecznie zniechęciła promotorów dokumentu do wszelkich instrumentów demokracji bezpośredniej a nawet przedstawicielskiej. Najwyraźniej niechęć ma charakter dziedziczny, przenoszony drogą bezpłciową na sukcesorów. Aktualnie rozpoczęła się bowiem ofensywa dyplomatyczna i propagandowa, głównie z inicjatywy państw tzw. „starej unii”, zmierzająca do zniesienia jednego z ostatnich instrumentów oporu, jakim jest mechanizm weta i wymóg jednomyślności.
Pośród licznych zwolenników wyniesienia prawa wspólnotowego ponad porządki konstytucyjne i prawo krajowe państw członkowskich, na scenie lokalnej dominują głosy wielu polskich polityków i prawników zaangażowanych jednocześnie w tzw. obronę konstytucji i nie dostrzegających w tym fakcie sprzeczności.
Zagadnienie Polskiej Racji Stanu wydaje się być w tej sytuacji całkowicie poza obszarem jakiejkolwiek racjonalnej analizy.

Stalin i Gramsci w piekle chłodzą szampana.

Nie bacząc na planowaną (patrz wyżej) redukcję areału, w ramach struktur PE aktywnie działają parlamentarzyści, również z Polski, jak na przykład Sylwia Spurek. Wspierani przez współfinansowane ze środków budżetu UE organizacje NGO, w imię redukcji emisji „gazów cieplarnianych”, a także działając na rzecz „praw zwierząt” forsują radykalne rozwiązania społeczne w tym ograniczenie produkcji i spożycia mięsa oraz nabiału i wszelkich innych produktów pochodzenia zwierzęcego. Działalność ta nie jest bynajmniej ciekawostką socjologiczną dla badaczy i kpiarzy.
15 lutego 2023 roku rozgorzała dyskusja wokół raportu sprzed czterech lat, opracowanego dla organizacji C40 Cities skupiającej w swoim gronie łącznie 100 prezydentów dużych miast w tej liczbie również prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego.

pict
Dołączona do raportu i upubliczniona (patrz wyżej) infografika ilustrująca cele strategicznie i zalecane działania związane z ochroną klimatu w horyzoncie najbliższych 7 lat, wywołała w Polsce dość silną reakcję krytyczną, wykraczającą poza domenę mediów kojarzonych ze środowiskami określanymi w debacie publicznej mianem „prawicowych”. W odpowiedzi na takie reakcje europoseł Sylwia Spurek zamieściła na tweeterze cytowany niżej komentarz :

Ciekawe, że taki strach wywołała ta grafika. Populiści przypuścili histeryczny atak, a opozycja nie ma odwagi przyznać, że bez tych działań nie zatrzymamy katastrofy klimatycznej. Jednym z koniecznych warunków jest 100% weganizacja i odesłanie sektora hodowlanego do historii.

— Sylwia Spurek (@SylwiaSpurek) February 15, 2023
Tego samego dnia w wywiadzie udzielonym red. Robertowi Mazurkowi w porannej audycji RMF FM Paweł Szypulski, dyrektor programowy Greenpeace w Polsce, odniósł się w podobnym tonie do powyższego problemu. W zakresie rekomendacji raportu co do ilości samochodów oraz parametrów żywienia stwierdził:

(R.M.): 2/3 z nas musiałoby się pozbyć samochodów. Pan jest zwolennikiem tego rozwiązania?
(P.Sz.): Tak, ale nie jutro. Do 2030 roku przypominam. Dlaczego? Bo nie mamy alternatywy. Od lat żeśmy tkwili w całkowitym bezruchu w kwestii kryzysu klimatycznego. Jesteśmy w momencie, w którym za chwilę uderzymy głowę w ścianę.
(...)
(R.M.): Szklanka mleka i 16-gramowy plaster sera dziennie. I to w celu progresywnym, bo ambitnie podchodząc, od nabiału mielibyśmy odejść w ogóle. Panu się podoba taka propozycja?
(P.Sz.): Te wszystkie zmiany mają służyć temu, by w miastach żyło nam się lepiej, zdrowiej i bezpieczniej. Mniej wypadków drogowych, mniej chorób układu krążenia i co więcej, wcale nie musimy jeść mniej smacznie.
Wkrótce do polemiki z cytowanymi wyżej tezami dołączyli prominentni politycy koalicji rządzącej. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi "Sieci" Jarosław Kaczyński stwierdził:
(...)Chcę to mocno podkreślić: my jesteśmy za wolnością, nie chcemy sztucznych ograniczeń w imię jakichś ideologii. Od nas Polacy nigdy nie usłyszą, że mają ograniczyć jedzenie mięsa, picie mleka, że mają obowiązek zmienić samochód na elektryczny albo nosić dwie koszule czy sukienki.
Reakcja ze strony wywołanego w ten sposób do tablicy prezydenta Rafała Trzaskowskiego była łatwa do przewidzenia. W poście opublikowanym na twitterze stwierdził (cytat za portalem dziennik.pl):
Nawet Prezes Kaczyński zaszczycił mnie swoją uwagą. Jeszcze raz - nie wprowadzamy w Warszawie żadnych ograniczeń w jedzeniu mięsa. Rozumiem, że manipulacja kolegów się spodobała. Proszę raczyć się befsztykami na Żoliborzu latami - do woli! Kto bogatemu rentierowi zabroni.

Kwestia wiarygodności obu powyższych deklaracji przesunęła się poza obszar optyki mediów z lubością analizujących dowody na wzajemne „zmiażdżenie” się adwersarzy. Tym czasem rzecz jest arcyciekawa.

Pierwszy z cytowanych polityków jako wicepremier rządu Rzeczypospolitej Polskiej był inicjatorem i gorącym orędownikiem tzw. „piątki dla zwierząt”, która w obliczu zmasowanej krytyki i dramatycznej zapaści wyników sondażowych koalicji "przepadła" w procedurze sejmowej. Równocześnie wbrew tromtadrackim zapewnieniom i oporowi współrządzącej Solidarnej Polski, będąc prezesem partii rządzącej nie skorzystał z żadnego dostępnego instrumentu prawnego ograniczającego lub wyłączającego udział Polski w rozwiązaniach zawartych we wspomnianym wyżej pakiecie „Fit for 55”.
Być może z tego względu wygłaszając tak płomienne i stanowcze zapewnienia nie zająknął się o konsekwencjach podatkowych dla uporczywych posiadaczy samochodów spalinowych, wynikających z „kamieni milowych” KPO?

Drugi, pełniąc rolę włodarza największej i najbogatszej gminy miejskiej w Polsce i jednocześnie wiceprzewodniczącego największej partii opozycyjnej bynajmniej nie jest ostoją konserwatyzmu kulinarno-komunikacyjnego. Przy wsparciu radnych miejskich związanych z Koalicją Obywatelską (i nie tylko) realizuje konsekwentnie scenariusze postulowane przez „ruchy miejskie” oraz „aktywistów”. W przeważającej mierze pokrywające się z postulatami „ochrony klimatu/planety” oraz „walki ze smogiem”.
Znajdujące swoją emanację na przykład w likwidacji miejsc postojowych, powiększaniu stref płatnego parkowania i radykalnej podwyżce opłat z tego tytułu. Lub w zwężaniu głównych arterii komunikacyjnych miasta na rzecz ruchu pieszego i rowerowego. Albo w projekcie ustanowienia reguły „tempo 30” na całym obszarze miejskim Warszawy, czy wchodzącej właśnie w życie uchwale o ustanowieniu „strefy czystego transportu” (znów kłaniają się „kamienie milowe”).
Rafał Trzaskowski nie mija się z prawdą stwierdzając, że nie wprowadzi w Warszawie żadnych ograniczeń w jedzeniu mięsa, nie bezpośrednio. Jako samorządowiec zwyczajnie nie dysponuje w tym zakresie wystarczającymi instrumentami prawnymi. Wobec tego z czystym sumieniem może ciągnąć łacha z żoliborskich rentierów i w ogóle to „oj tam oj tam”...
Warto jednak zwrócić uwagę, że stan niemocy nie musi być trwały. Prezydent stolicy jest wciąż (sondażowo) czołowym kandydatem na prezydenta RP, politykiem obdarzanym największym sondażowym społecznym zaufaniem i członkiem ugrupowania politycznego, które (również sondażowo) szykuje się do przejęcia władzy w wyniku tegorocznych wyborów parlamentarnych.

W kontekście raportu C40 Cities interesującą wydaje się być informacja, że Parlament Europejski dopuścił niedawno zastosowanie mączki wytwarzanej z owadów, w charakterze składnika produktów żywnościowych, przeznaczonych do konsumpcji przez ludzi. W opracowaniu jest rozszerzenie zgody na kolejne asortymenty pochodzenia owadziego.

W ten sposób wyindukowała się kolejna dość gorąca dyskusja publiczna, która w połączeniu z odczuwalnie negatywnym odbiorem społecznym splotu wymienionych wyżej zdarzeń ostudziła temperaturę entuzjazmu głównonurtowej publicystyki. Przeważają głosy symetrystyczne, „wypośrodkowane”, choć zgodnie odcinające się od jakichkolwiek opinii przedstawicieli władzy, nawet tych zbieżnych z obowiązującą linią narracji.
W Polsce wyraźnie jeszcze nie ma ustabilizowanego gruntu dla wymuszanego instytucjonalnie weganizmu, nie mówiąc już o pomysłach modowych rodem z Korei Północnej. W swojej „bańce” medialnej nie natknąłem się na żaden jednoznacznie apologetyczny tekst w tej sprawie.
Nie oznacza to jednak, że wokół diety pochodzenia owadziego przestało być ciekawie. Przeciwnicy prześcigają się w grzaniu fobii o "jedzeniu robaków", obnażając przy tym braki wiedzy z zakresu biologii. O ile bowiem często i chętnie dołączane do polemik fotografie larw muchy wyglądają stanowczo nieapetycznie, o tyle bynajmniej nie są robakami. W przeciwieństwie do, na przykład, motylicy wątrobowej czy glisty ludzkiej, której (na szczęście) mało kto miał okazję się przyjrzeć. Przy tym ani muchy, ani tym bardziej robaki (w rozumieniu prawidłowej systematyki) nie stanowią (jeszcze) przedmiotu kontrowersyjnych regulacji unijnych czy postulatów organizacji NGO w aspekcie diety neutralnej klimatycznie.
Pomijając jednak głośną i zabawną wpadkę z telewizji śniadaniowej, niezawodne jak zawsze, media subtelnie suflują zalety konsumpcji wszelkiego rodzaju owadów, wskazując choćby na fakt, iż te ostatnie pozostają na stałe w menu ponad 1,5 miliarda ludzi (wielkość zależna od źródła), a przecież tak liczne grono entuzjastów nie może się mylić! Tym samym (ERGO, jakby napisał Waldemar Łysiak) opór wobec dodatku niewinnej mączki z suszonej szarańczy świadczyć musi bez wątpienia o kulinarnej ksenofobii, VULGO (tenże) ciemnocie wątpiących.
Przy tym agregaty kontentu zgodnie przemilczają, że nie jest to raczej konsekwencja światłej i dobrowolnej decyzji konsumentów, oraz że promowane źródło ekologicznego białka cenione jest przede wszystkim w krajach określanych przez mięsożernych Europejczyków mianem "trzeciego świata". Który to świat, jak powszechnie przecież wiadomo, obfitujące w nieprzebrane zasoby kulinarne o szerokiej i swobodnej społecznej dostępności, n'est pas? Inkluzywnie i fair-trade oczywiście.
Nie muszę dodawać, że podobnie jak w przypadku motoryzacji również i pod takim pionierskim ideowo kontentem systemy komentarzy pozostają unieczynnione. Na wszelki wypadek.

Wszystko to zaś dzieje się na łamach publikatorów zgodnie rwących włosy z głowy w obliczu upadku wolności słowa i zarządzających antycenzorską ciszę (dosłownie) medialną przy okazji niedawnego przejęcia przez PKN Orlen wydawnictwa Polska Press.

Jak się jednak okazuje cenzorskie zapędy udzielają się rodzimym mediom bynajmniej nie tylko z powodu rażących "naruszeń zasad społeczności" jakich dopuszczają się rozliczni hejterzy i szkodnicy na światłych międzynarodowych i lokalnych platformach mediowych. Przykład idzie - a jednak! - od władzy, partii rządzącej ufundowanej przecież na niewzruszonym, spiżowym wręcz umiłowaniu wolności. Ze szczególnym uwzględnieniem wolności słowa. W obronie tej nienaruszalnej, świętej podstawy demokracji, władza może, a nawet (ba!) powinna zaangażować wszelkie dostępne środki, ze służbami specjalnymi na czele! Powszechnie wiadomym jest, że te ostatnie nie przepadają za rozgłosem i z tej to przyczyny odpowiedzialne środki masowego przekazu mają prawo, a nawet obowiązek obywatelsko przeoczyć drobiazgi w postaci zablokowania przez ABW na poziomie DNS operatorów telekomów (co z definicji jest tyleż upierdliwe co nieskuteczne) dostępu do sporego serwisu internetowego. Jednego z najstarszych w Polsce, działającego całkowicie legalnie w ramach wydawnictwa mającego w portfolio dwutygodnik o tematyce polityczno społecznej itp. Pechowo jednak dla siebie związanego z poglądami określanymi w debacie głównego nurtu mianem „skrajnie prawicowych” wymiennie z „faszystowskimi” i kojarzonego z „niesłuszną” opozycją parlamentarną w postaci rozpadającej się sukcesywnie Konfederacji. A także z osobami o znacznym stopniu hmm.... powiedzmy barwności opinii jak np. Grzegorz Braun. Abstrahując od osobistego spojrzenia na lansowane na portalu tezy, epopeja nczas.com jest równie niepokojąca jak jej solidarne, publiczne i niezależne od politycznej proweniencji zamilczanie. Poza mediami takimi jak dorzeczy.pl, pch24.pl oraz wirtualnemedia.pl panuje grobowa, zgodna cisza.


Osobny passus należy się w tym kontekście reaktywowanemu niedawno portalowi chip.pl, który dzisiaj, raptem po dwóch(?) latach od cudownego wskrzeszenia mieni się jednym z czołowych portali branżowych . Branży technologicznej ma się rozumieć, przez co stoi na straży rzetelności, nie tylko branżowej. Dryf technologiczny nie przeszkadza bowiem redakcji rozwijać bogatego działu publicystycznego, w którym regularnie pojawiają się - między innymi - kąśliwe w wymowie artykuły o platformie twitter pod rządami Elona Muska.
Wśród wielu głosów niedowierzania i oburzenia spowodowanego nieuchronnym zniszczeniem tego bezcennego medium wyraźnie wybrzmiał ten o (tak, tak!) cenzurze, jaka spadła na użytkowników próbujących na platformie zamieszczać wpisy demaskujące podróże lotnicze wspomnianego biznesmena. Oraz na opisujących te demaskacje dziennikarzy CNN, Washington Post czy NYT. Dosłowne demaskacje - z danymi GPS włącznie.
Otóż spotkała tych zdeklarowanych wolnościowców budząca grozę sankcja w postaci - uwaga: siedmiodniowego bana. (!!!)
Wstrząśnięty redaktor Łukasz Kotkowski boleje nad pogłębiającą się represyjnością platformy, która jednocześnie toleruje niewspółmierny przyrost treści bezwzględnie nienadających się do tolerowania:

Ostatnie tygodnie pokazały, że naczelny piewca wolności słowa nie ma bladego pojęcia, czym wolność słowa jest i że wcale nie jest to prawo to plecenia wszystkiego, co nam na język przyniesie. Nie przeszkodziło to jednak Muskowi przywrócić kont niezrównoważonych polityków siejących dezinformację, kont neonazistów, rasistów i ksenofobów. Do tego Musk kłamie ludziom prosto w twarz, twierdząc, że mowa nienawiści na Twitterze jest stale redukowana, podczas gdy w istocie jej udział wciąż rośnie. I trudno się dziwić, skoro na Twittera wracają konta uprzednio zablokowane m.in. za sianie mowy nienawiści. One zdaniem Elona Muska są OK, podobnie jak konta siejące dezinformację na temat COVID-19 (na przykład sam główny zainteresowany, który jest zadeklarowanym antyszczepionkowcem).
10 lutego red. Sebastian Górski z tej samej redakcji, w dość wyważony mimo wszystko sposób, skomentował zdjęcie po dwóch latach blokady konta Donalda Trumpa przez administrację facebooka:
Jedyną rzeczą, której uczy historia, jest to, że ludzkość niczego się z niej nie nauczyła – pisał niemiecki filozof, Georg Wilhelm Friedrich Hegel na przełomie XVIII i XIX wieku. Chciałbym powiedzieć, że to już dawno nieprawda, ale nie znajduję już wolnych palców do liczenia przykładów na aktualność powyższego stwierdzenia. Dwa lata po traumatycznych wydarzeniach w Waszyngtonie, Donald Trump będzie mógł wrócić na Facebooka.
Zapewne ta filozoficzna refleksja powoduje, że żaden z zatroskanych stanem wolności obywatelskich i cytowanych wyżej dziennikarzy nie zająknął się jak dotąd na temat cenzury prewencyjnej, czy takiej zwykłej „z dupy” (pardon my french) stosowanej obszernie przez dajmy na to Youtube wobec podmiotów, stowarzyszczeń czy autorów legalnie działających w Polsce. Na przykład katolickich (fuj!).
Ich troski nie budzą również w najmniejszym stopniu rozliczne "zabezpieczenia procesowe" orzekane w procesach o "ochronę dóbr osobistych", w wyniku których dochodzi do blokady publikacji artykułów prasowych lub całych nakładów gazet i książek.
Natomiast niestrudzeni obrońcy i rzecznicy słusznie selektywnej wolności słowa a także rzetelności informacji branżowej, zgromadzeni w "wiodącej branżowej" redakcji, niekoniecznie radzą sobie z precyzją tam, gdzie mogłaby przewrócić narrację płynącą ze szczerych przekonań, z głębi serca. Technologicznego ma się rozumieć. 18 lutego redaktor Joanna Marteklas obwieściła światu:
Cios poniżej pasa. Za weryfikację dwuetapową na Twitterze trzeba będzie zapłacić.
Uczciwie przyznam, że w treści artykułu autorka łagodzi lekko wydźwięk leadu, niemniej wciąż przekaz daleki jest od opisu stanu faktycznego. Ten zaś naświetla wyczerpująco i niemal bez publicystycznej swady niezawodny portal niebezpiecznik.pl:
Twitter wyłącza kody 2FA przez SMS-y. Powodem są nieuczciwi operatorzy, którzy go okradali.
Oba cytaty pochodzą z tytułów artykułów, różnicę widać na pierwszy rzut oka, a wewnątrz jest jeszcze ciekawiej. Przypadek? Nie sądzę… 😉

Rozciągnęły się nam dywagacje nad kondycją mediów, podczas gdy w świecie rzeczywistym:

*** Wiadomość z ostatniej chwili ***

Niemcy w końcu policzyli i wygląda na to, że im się nie opłaca cała ta zabawa z bateryjkami… :
Niemcy proponują, aby można było produkować i sprzedawać samochody używające paliw "neutralnych klimatycznie". Niemiecki minister transportu wspomniał w tym kontekście o wodorze, ale także o autach spalinowych. Paliwa do nich miałyby być produkowane w rafineriach z wykorzystaniem wyłącznie odnawialnej energii elektrycznej, a do tego przy użyciu technologii odzyskiwania dwutlenku węgla z atmosfery. To odzyskiwanie równoważyłoby emisję CO2, która powstałaby w czasie jazdy takim samochodem, stąd cały system byłby neutralny klimatycznie, ale samochód de facto nadal byłby benzynowy.
Reuters informuje, że unijna komisarz do spraw transportu Adina Valean powiedziała, że wiele osób w branży podziela pogląd Niemców i że dyskusja na ten temat nie jest jeszcze zamknięta.
.
.
.
.
.