.
.
.
.
.
.
.

.

Niedoje-bajka o szuflandii.Część 1 - Tylko dla dorosłych.

pic

Nie będzie elegancko i oględnie, przykro mi, nie mam nastroju. W wyniku refleksji nad sekwencją zdarzeń z ostatnich dni w niekontrolowany sposób wzrosła mi temperatura emocji. Bezpośredni zestaw przyczyn swojego gwałtownego schamienia zrelacjonowałem niemal bez komentarza wewnątrz tekstu.
Ponieważ jednak temat jest poważny i wielowątkowy, a tekst rozwlekły proponuję skrót: skok bezpośrednio do clou. Potraktuję jako sukces już samo upowszechnienie znajomości opisanych tam prawie na chłodno faktów.
Reszta to bardziej paroksyzmy i didaskalia, do potraktowania rozrywkowo lub z buta. Czytelników skłonnych mimo wszystko do dłuższej lektury (o ile ktokolwiek w ogóle tu zabłądził) przepraszam z góry, szczególnie Wrażliwych Estetów. Bez cienia kpiny, tych ostatnich zapraszam zupełnie serio do innych tekstów lub w ogóle może gdzie indziej...?
I żeby nie było, że nie uprzedzałem.

Czy ktoś pamięta finałową scenę z filmu „Kingsajz”? Rozentuzjazmowani gwałtownie odzyskaną wolnością bohaterowie jadą pociągiem w niemal ekstatycznej atmosferze. Nagle uśmiechy tężeją na ich twarzach. Dlaczego!? Trzeba było lepiej przyjrzeć się krajobrazowi zza okna przedziału…
Deja vu …

Mnie też jeszcze nie udało się całkowicie wymazać z pamięci szuflandii, w której spędziłem dzieciństwo, a moi Rodzice i Dziadkowie najlepsze lata swojego życia. Szuflandia była toporna i groteskowa, totalitarna, okrutna, przerażająca i zaraz znowu śmieszna w swoim pompatycznym kostiumie. Przez to jednak właśnie była – nigdy nie uwierzyłbym, że to powiem – w specyficzny sposób uczciwa… Spójrzcie proszę: konwencja? jasna i czytelna, ryzyka i rafy wyraźnie oznaczone, potencjalne korzyści też. Nadzieja przycięta elegancko, u samego korzonka, ale za to środki znieczulające bez recepty o każdej porze dnia i nocy. Prawdy „wiary” ugruntowane i bezustannie wbijane do głów, stałe, niezmienne, kary za herezję też przewidywalne. Rytuały okadzone, totemy okopane, słowem: constans.
Funkcjonowało to wszystko w rytmie łagrowego porządku. Wynaturzonego, podłego, nieznośnego i tak - beznadziejnego, ale przynajmniej jednoznacznie beznadziejnego. Polska – szuflandia, zamknięta na klucz i otoczona zasiekami „zona” o złagodzonym rygorze. Utopiona w wielkim i koszmarnym amalgamacie ruskiego obozu koncentracyjnego.

Jeśli z założenia nie liczysz na cokolwiek dobrego, rozczarować możesz się tylko pozytywnie. To, w pewnym przewrotnym sensie, daje poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej wiadomo jak trzymać głowę nad powierzchnią szamba beznadziei…

Na tę specyficznie pojmowaną „uczciwość” składał się również jeszcze jeden istotny element, wyjątkowo czytelny szczególnie w schyłkowym stadium szuflandzkiej tragifarsy. Otóż, trudno powiedzieć kiedy dokładnie, ale w każdym razie dawno opadły z niej wszelkie maski. Pospadały z hukiem. Tak donośnym, że zagłuszył jakiekolwiek wątpliwości: kto jest kim, dlaczego i po co. I nikt specjalnie nie próbował już tego na nowo przykrywać, nie miało to najmniejszego znaczenia. Role były rozdane "od zawsze" i na zawsze, przyspawane, na stałe, żadnego suspensu. Jak to w więzieniu, od dawna wiadomo kto jest cwelem, kto gitem, kto klawiszem, a kto pucuje. I to, że wyżej dupy nie podskoczysz, też było jasne. Na tyle jasne, że jeśli jednak uparcie próbowałeś fikać, wiadomo było z góry za co, od kogo i jaki dostaniesz wpierdol. Żadna tajemnica ani dla ciebie, ani dla postronnych kamratów: "zero zdziwień". Jak to się w liceum mawiało: „chujowo, ale bojowo” .

Oficjalnie to od takich właśnie podskakiwaczy zaczęła się podobno erozja tego gównianego „porządku”. Wystarczyło, że odpowiednio dużo krasnali, odpowiednio już długo i odpowiednio bardzo nie chciało dobrowolnie nosić czerwonych kubraczków w przyciasnych szufladkach i cała dekoracja rozpadła się w proszek.
Samoistnie!
Znaczy, eee.. oczywiście z pomocą Zasłużonych W Krnąbrności Kamratów, ale jakoś tak niespodziewanie gładko. Mimo, że ofiary Stanu Swoistego sprzed kilku lat jeszcze nie wylizały do końca ran, a paru nawet skończyło jako karma dla ptaszyska! Chociaż poćwiartowani jajcarnią zniknęli w dziobie bardzo drapieżnej wrony, to już za chwilę ptaszysko zupełnie zapomniało jak się dziobie krnąbrnych! Ha?
Znaczy Cud Purymowy. I nadszedł przeto rychło ten Dzień Czerwcowy, którego imieniem całe aleje dziś nazywają! Nowy Wspaniały Mit Założycielski - Gloria i Victoria w jednym.
Nie żeby wredny ptaszor tak zupełnie nie wierzgał, o nie – trochę się poopierał. Nieznani Sprawcy połamali i potopili jeszcze kilku niepokornych krasnali, kamraci czynownicy popałowali rozbisurmanioną gówniażerię, ale jakoś tak bez specjalnego przekonania. Koniec końców wszyscy w zgodzie usiedli do stołu, obficie zastawionego flaszkami.
Potem było już z górki - pamiętacie. Zupełnie Źli Krasnoludzi utonęli w kiblu. O tych Trochę Mniej Złych i o kapusiach - umówmy się - sza, bo po co rozdrapywać rany. Trzeba pamiętać o imponderabiliach. Za to Ci Dobrzy Zasłużeni W Krnąbrności krasnoludzie, poturbowani, ale tym bardziej szlachetni, że opromienieni pożogą Walki, wyszli z szuflandii do Kingsajzu jako pierwsi.
Po czym z kagankiem świeżo wywalczonej wolności ruszyli przecierać szlaki, przystając czasem tylko na minutę ciszy dla upamiętenienia Poległych. I uciszając przy okazji stanowczo (!) wraże powątpiewania nie do końca wdzięcznych i całkowicie nieuświadomionych rzesz krasnoludów, oswobodzonych przecież dzięki ich Trudowi. Make love not war.
Kurtyna.

Taka jest oficjalna, „etosowa” legenda Olgierda Jedliny, Adasia Hapsa i Nadszyszkownika Kilkujadka też. Na wszelki wypadek nikt już nie pyta skąd wzięła się i jakim cudem nadal bardzo dobrze prosperuje „Zenona” Bombalina, tak uderzająco podobna do Jej Ekscelencji…

W międzyczasie łagrowe naczialstwo czemuś skoczyło sobie do gardeł i chwilowo strażnicy obozu mieli w dupie jakieś ruchawki w szuflandzkiej zonie na końcu komody. Spakojna, uspiejem . Za to legion Hapsów, uwolnionych niespodziewanie dla samych siebie, uwierzył w nagłe „upodmiotowienie”. W napadzie wilczego głodu tłum podpalił albo posprzedawał szuflady, podeptał czerwone kubraczki, po czym rzucił się z szałem na zewnątrz celi. Żeby nakarmić w sobie wreszcie wszystko to, co dotąd usychało bez nadziei na pożywkę.
Część od razu połamała kręgosłupy, już na pierwszych stopniach napotkanych schodów. Stratowani przez kamratów do dzisiaj wegetują w kącie, okładając stare rany opatrunkiem zwycięstwa moralnego ogłoszonego w Mądrych Studiach Socjologicznych już 30 lat później. Inni nabawili się rwy kulszowej i rozedmy płuc, poobijali kolana potykając się w zadyszce przed kolejnymi przystankami i w końcu znikli pod wzbierającą zza pleców falą.
Ci najbardziej zdeterminowani, nie nadążając zaczęli wyrzucać balast z kieszeni: wiara? won! - utrudnia, rodzina? precz! – spowalnia? Bóg!? bez przesady: Quis est veritas? A tym czasem konwergencja przez konwekcję nie traciła na impecie, awangarda nadawała niesłabnące tempo. Byle do Kingsajzu, my prawdziwi od stuleci Kingsajzjanie we wzbierającej ekstazie sajzoentuzjazmu do należnego nam historycznie zjednoczenia… I nie mylić mi tu z „sojuzem”.
Tylko ciągle jakoś nie chciało być lżej w tym marszu, ciągle nie było alternatywy dla drogi przez strome schody. A te schody wciąż pod górę i ciągle nie chcą się skończyć. Schody jak kamienie. Milowe. A drzwi na piętrach niby są, ale albo od razu zamknięte, albo zatrzaskują się pośpiesznie zanim zdąży się dobiec. Za to okna w tej klatce zamalowane, więc dalej, do góry, jeszcze zawsze można będzie coś chyba wyrzucić... może tożsamość? Bez tego w sumie jakby lżej, z resztą - nie ważne, tam, na górze, na końcu widać upragnione, przecież!, wytęsknione! Niebo połączenia, o! stąd widać zupełnie dobrze – popatrzcie!
Kingsajz!

No i jest, dobiegliśmy!

Czar przestronnego, czystego i przewiewnego spacerniaka olśniewa. Jest też w tej nowej zonie kilka pomniejszych spacerniaczków, do których można swobodnie wchodzić, wedle uznania. Załzawione szczęściem wspólnotowym oczy niemal nie widzą majaczących daleko na horyzoncie zasieków i budek strażniczych. Widać za to, że są jeszcze lepsze i jeszcze dostatniejsze spacerniaki. Tam też można wprawdzie zajrzeć na chwilę w miarę swobodnie, ale nie zbyt nachalnie, o nie nie! Wcześniej trzeba się nieco zaaklimatyzować do wolności, do praworządności i do wartości, w ogóle - sami rozumiecie. Po tylu latach w szufladzie trzeba się pozbyć naleciałości, otworzyć, zaakceptować i uwierzyć, żeby uniknąć dysonansu kulturowego.
Ale o tym jak bardzo, i czy na pewno aby trzeba, to upodmiotowione krasnoludy z szuflandii same nie będą już decydować. Bo podczas gdy one, oswobodzone z wszystkich prawie wstecznych obciążeń, łącznie z resztkami tożsamości, w większości próbowały beztrosko napchać się szczęśliwością pod korek, paru co sprytniejszych kamratów jednak zakrzątało się co nieco wokół siebie.
W tej grupie na przykład pozostawieni samym sobie na fali miłosnej abolicji ex-klawisze z zony i kapusie. Jak również ci, którzy w nowym obozie woleliby jednak tak jak dziadek i tata, nie być zwykłymi, krasnoludzkimi konsumentami. I z tej to przyczyny właśnie, do spółki z cwelami (a oni też mieli trochę powodów, żeby poogarniać kwadrat po swojemu) przejęli grypserę i dogadali się z nowym naczialstwem.

Albowiem tak właśnie to jest już zrobione, że przy wyjściu z klatki schodowej do nowego, lepszego jutra, zawsze jest jakieś naczialstwo.

Natura nie znosi próżni, szczególnie w obozach, nawet w takich, w których krasnoludy same ochoczo się zamknęły, oddając klucze do wszystkich kłódek. W zamian za dotacje do muchy na dziko oczywiście, i za denominowany kredyt na szufladkę w "prestiżowej" komodzie.
W ten sposób napasiona złudzeniami do granic niestrawności, a wciąż nienasycona masa, nadal nie potrafi i nie chce czytać drobnego druku. Nie widzi, że upragniony i wytęskniony, wyglądany przez pokolenia Krnąbrnych spacerniaczek, zaczyna kurczyć się do rozmiarów troszkę już zapomnianej szuflady, a powietrze w środku jakby lekko tęchło. I tego, że tak miało być od początku, też uparcie nie przyjmuje do wiadomości. Zapomnieli kamraci w krasnoludzkim rozleniwieniu, że ten, kto kontroluje grypserę może też swobodnie dopisywać "drobne druczki". Po cichutku albo zupełnie w światłach jupiterów, zależy jak się leży i jaka jest mądrość etapu . Nie widzą, nie potrafią, nie wiedzą, nie chcą wiedzieć i nie pamiętają. Mniej wiesz - lepiej śpisz. Więc pochrapują beztrosko drzemiąc, zagłaskani wiarą w koniec historii, własną nowoczesność i należną z definicji (za walkę na przedmurzu, racje historyczne i cośtam cośtam, yyy rozumiecie...) Wspólnotowość. O, to to!
Nic nie może stać na przeszkodzie metodycznej konsumpcji, nawet niestrawność i torsje. Naczialstwo z całej siły dba o stabilność tego letargu. Są proszki na perystaltykę sumienia, obowiązkowe szczepionki na imaginacje i terapie grupowe. Z udziałem zatyczek do duszy.
Mimo wszystko, wbrew wszelkim troskliwym zabiegom, krasnoludy z przeżarcia czasem ulewają dość obficie. Głównie po to, żeby trochę przetrzeźwieć i zaraz zrobić miejsce na więcej, ale jednak.
A ulewając brudzą sobie kubraczki i co gorsza trzewiczki.

I to jest ostatni akt tragedii szuflandzkiej.

Niepodobna przecież żeby porządny, szuflandzki Krasnolud, przynależny do obozu wspólnych, czyściutkich Wartości, łaził publicznie w brudnym, poulewanym wsteczniacko przyodziewku i obuwiu! Mniejsza przy tym o kubraczek. Gorzej, że aby zdjąć i wyczyścić botki, trzeba się schylić! Mocno i głęboko schylić. I Krasnoludy w zapale samooczyszczenia, nie bacząc na przeszkadzające brzuszyska, ochoczo schylają się zapomniawszy, że tego robić nie wolno pod żadnym, kurwa, pozorem!
W żadnym obozie, na żadnym spacerniaczku, pod żadnym prysznicem i w żadnej inkluzywnej czy ekskluzywnej łaźni, po prostu nie można i już, dla własnego dobra. Każdy cwel by to potwierdził, ale kogo się poradzić, skoro nie ma już cweli wśród krasnoludów? Jak ich rozpoznać - zlali się w jedno z kamratami, kapusiami, klawiszami i gitami.
Świadomość skali popełnionego błędu przychodzi niestety zawsze po czasie i kiedy już „czuje się palec w dupie” jest za późno: niczym nie skrępowane „rączki są tutaj”. pict I szyją. Nowe, inkluzywne, zielone i tęczowe kubraczki.
Obowiązkowe, ale nie, w żadnym wypadku nie na własność! Wyłącznie do wynajęcia, kolektywnie, w abonamencie. I na to trzeba zapracować na spacerniaczku, więc marsz do roboty, z zaufaniem i odpowiedzialnością za Wartości - albo boso, albo ewentualnie niektórzy za dodatkową opłatą będą mogli w nowych trzewiczkach. Na baterię, zeroemisyjnych.

***

W pierwotnej wersji tego wpisu wtrąciłem tutaj garść "gorących" faktów, które wstrząsnęły mną na tyle, że wyindukowały napisanie niniejszego kompulsywnego posta. Wkrótce po publikacji, w miarę napływu nowych informacji, zawartość wtrętu okraszona kolejnymi "editami" rozrosła się do gargantuicznych rozmiarów. Wówczas własnie powstał skrót z "leadu" bezpośrednio do przytaczanych tutaj faktów. Próżność jednak podpowiadała, że w ten sposób cała moja jadowita grafomania pozostanie nieodkryta dla nieprzebranych rzesz potencjalnych miłośników. To przesądziło o losie przerośniętego akapitu - wylądował w odrębnym poście, do którego lektury gorąco namawiam.

***

Grypsera piórami nielicznych piewców postępu entuzjazmuje się na razie nieśmiało, jeszcze nie było hasła, żeby ruszyć tyralierą zachwytów nad słusznością. Władze zaś krasnoludowe od kilku lat bezskutecznie „wstają z kolan”, przez co z tego wysiłku zdolne są jedynie do rytualnych, „groźnych” popierdywań ze zwieraczy narracji, niezbyt głośnych, bo rozluźnionych dodatkowo długotrwałym masażem pryncypiów per rectum. Jak to w szuflandii: „wicie-rozumicie”, artretyzm.... Usta również Kamraci Włodarze mają zajęte i wypełnione po przełyk. Tak to już jest, kiedy z własnej woli wchodzisz na kolanach pod stolik. Na szczęście „władza zawsze się wyżywi”, nawet w opozycji.
Wszystko to jednak bez większego wpływu na marazm rzesz. Rzesze bowiem, krasnoludowe, przyjmują powyższe zdarzenia z pełnym milczącej zadumy i bezgranicznego braku refleksji spojrzeniem przeżuwacza: eeeee?
Po części z powodu kolaboracyjnego przekonania o słuszności, po części zaś z uwagi na fakt, że nawet awangarda chwilowo nic nie kuma, bo koncentruje się przede wszystkim na dalszym oczyszczaniu ofajdanych kontrrewolucyjnym ulewem trzewiczków. Byle zdążyć przed tryumfalnym powrotem na salony spacerniaka, za wszelką cenę, w odpowiednio głębokim pochyleniu, to wtedy może będzie jeszcze głaskaneeee? Mrrr...
Z takiej perspektywy stosunkowo niewiele widać, dlatego napięcie, jeśli już wystąpi, to głównie w okolicach lędźwiowych. Zdecydowanie rzadziej w płatach czołowych, a i to wyłącznie przez powidoki z krótkiej pętli reakcji obwodowego układu nerwowego.
Na przykład z powodu brody niebinarnej kobiełki, albo po sekwencji ośmiu gwiazdek ze spacją przed ostatnimi trzema. Albo! - marchewki na kijku Krasnoludzkiego Planu Odbudowy. Jeden Chuj Wie Czego...

Jak pomyśleć chwilę, to w sumie taki kijek i bez marchewki też jest zajebisty, bo w każdej chwili można nim przypierdolić tym, co się ociągają z czyszczeniem trzewiczków, nie?

I sobie też, z rozpaczy albo na otrzeźwienie, centralnie w środek czoła można przypierdolić. Wygląda jednak na to, że z takiej opcji poza mną, mają ochotę korzystać coraz mniej liczni kamraci.
.
.
.
.
.