.
.
.
.
.
.
.

.

OK. Część 2 - "chmura"/(edit)z istotnym prologiem/.

pic

Artykuł jest kontynuacją wątków poruszonych w tym wpisie.
Na takim wstępie miało się skończyć, ale już po opublikowaniu tekstu nadziałem się na informację niebezpiecznika.pl o zablokowaniu hejterskiego (cokolwiek by to miało oznaczać) forum przez Cloudflare. Przeciętny użytkownik internetu nie wie nic o tej zacnej (bez większej ironii) firmie, a jest ona znaczącym elementem infrastruktury bezpieczeństwa w internecie, w uproszczeniu chroniąc strony internetowe przed złośliwymi działaniami internautów i tych strasznych, przerażających hackerów...zaraz! Tych "dobrych" z Anonymous, co to Putinowi pokazują gdzie jest... też!?. Whatever...
Z zasady dotąd było to neutralne narzędzie, powiedzmy, że rodzaj "chmury"(!) buforowej. Kapitał ma jednak poglądy, czasem również "słuszne", choć tutaj akurat zwierza się z ich praktykowania z niejakim oporem, co cytowane jest w tekście niebezpiecznika. Jak wiadomo Bill Clinton palił trawę, ale się nie zaciągał. Być może stąd taki wysyp kleszczy w tym roku...?
Znacznie ciekawszy jest (indeed) jednak głos podlinkowany w artykule jako "opinia przestępcy". Zdecydowanie polecam niełatwą, bo nieco techniczną lekturę. Na zachętę próbka:

(...)CloudFlare is a fire department that prides itself on putting out fires at any house regardless of the individual that lives there, what they forget to mention is they are actively lighting these fires and making money by putting them out!(...)

And that is all about CLOUDS...

Kilka dni temu, w jednej z popołudniowych audycji w mojej ulubionej lokalnej rozgłośni radiowej rozbierany był temat tzw. „sztucznej inteligencji”. Dość poważnie tytułowana Pani Profesor, przedstawiona jako międzynarodowy ekspert w poruszonej materii i autorka wielu cenionych publikacji, zapytana o to czym właściwie jest „przetwarzanie w chmurze” i czy ma związek z rzeczywistym sprzętem komputerowym z całą stanowczością swojego naukowego autorytetu odpowiedziała przecząco. Serio!?
Po tym, jak pozbierałem szczękę z podłogi uznałem, że pora wrócić do rozważań sprzed niemal roku.

Ponieważ dyskusja dotyczyła technologicznego wyścigu zbrojeń między Chinami a „zachodem”, ta błyskotliwa myśl Pani Naukowiec rozwinęła się w stronę rozważań o powszechności (czy raczej spowszechnieniu) „chmur”. Wynikający z owego spowszechnienia rzekomy brak innowacyjności wywołanej do tablicy technologii miałby świadczyć o panującej na tym odcinku starcia gigantów ugruntowanej stagnacji i równowadze. Brak jest już zwyczajnie przestrzeni do innowacji, a Chińczycy jedynie importowali i zaadaptowali technologię powstałą, ugruntowaną i wdrożoną uprzednio po słusznej stronie barykady. Abstrahując od wniosków w obszarze polityki międzynarodowej, za tę śmiałą tezę mógłbym się pastwić do krwi nad nieszczęsną specjalistką, ale nie o to tutaj chodzi. Clou problemu jest gdzie indziej: porzućcie nadzieje – w ekspertach też próżno szukać rzetelności, bo najwyraźniej nawet oni (ONI!) nie do końca ogarniają jak się lata w chmurach. I piszą przy tym książki. Cenione.
Spróbujmy zatem my poogarniać, tak na zdrowy, chłopski rozum, czy może raczej: rozumek wioskowego okazjonalnego grafomana.

Czym jest właściwie to „przetwarzanie w chmurze”?

Niczym i wszystkim. W warstwie „endusera” to głównie marketingowy bełkot, mający za zadanie nakłonić nas do dobrowolnego przekazania własnych zasobów cyfrowych o różnym stopniu wrażliwości. Pod kontrolę podmiotów o równie różnym stopniu wrażliwości w zakresie poszanowania prawa do prywatności i wolności rozumianej szerzej niż „prawo” do zakłócania ciszy nocnej na okoliczność osiemnastej rocznicy urodzin. O tym było już w pierwszej części . W warstwie relacji biznesowych i administracyjnych – jak to zwykle bywa – sprawa jest już znacznie bardziej skomplikowana. Pani Profesor stosując (zapewne) skrót myślowy wpłynęła niechcący na rafę przekonań o oczywistości pewnych zagadnień. Tak, technologie chmurowe rozwijają się głównie w warstwie logicznej ale oprogramowanie bez sprzętu nie ma racji bytu, co ciekawsze, w drugą stronę to również często działa. Zrozumienie tej konstrukcji jest przedmiotem ultrakosztownych szkoleń dla średniego i wyższego szczebla managementu, prowadzonych jednak głównie po to, by skłonić tenże do autoryzacji przelewów. W każdym razie na pewno nie chodzi o ogarnięcie istoty koncepcji: w wyniku uświadomienia wspaniałych i nieosiągalnych inaczej korzyści dla prowadzonego biznesu oraz wobec nieodzownego uzyskania przewagi konkurencyjnej płacą chętnie i sporo, więc rozumieć już nie muszą, umówmy się.
Poza tym przecież „wszyscy” przenoszą się do chmury… Czyli do czego tak na prawdę?
Paradoksalnie do niczego nowego o ile zastosować dopuszczalne przecież w formule publicystycznej uproszczenia.

Dawno, dawno temu, w czasach wąsów, bokobrodów i bistorowych dzwonów.

Tak, wówczas też istniała „chmura”, szok, prawda? Tylko z jakiegoś powodu ci wąsaci faceci od informatyki, w okularach i z obowiązkowym łojotokowym zapaleniem skóry (w wariancie PRL jeszcze w białych fartuchach), nazywali to „mainframe”.
Różnica logiczna polegała na dobrą sprawę tylko na zasięgu – takie instalacje powstawały na campusach albo w centralach różnych hightechowych korpo /naukowych „zjednoczeń” i poza ten zamknięty obszar nie wystawały. Nikt poza wspomnianymi ośrodkami nie kumał co jest grane z dziurkowanym papierem toaletowym, na którym „pisało się” programy, a w PRL to był drażliwy temat!

pict
Poza tym, to się wprawdzie nie mieści w głowie, ale zasadnicza przeszkoda była banalna – nie było internetów! Jednak powstawały i działały systemy komputerowe połączone w sieci, w modelu klient - serwer, kontrolowane przez scentralizowane oprogramowanie - usługodawcę i jako takie świadczące określony zakres usług obliczeniowych na potrzeby własne delegującego lub/oraz podmiotów trzecich.
Uff.

Rozbierzmy to w końcu na nasze.

Chmura nie jest „abstraktem” internetowym czy intelektualnym, jak każdy rodzaj oprogramowania pracuje na fizycznym komputerze, na razie dla uproszczenia używamy liczby pojedynczej. Ten komputer jest umownie mianowany „serwerem”, w opozycji do „stacji roboczej”, czyli tego, co Kowalski ma w zasięgu fizycznym, kiedy siada do maila, fejsika czy insta. So far, so good.
Serwer – jak sama nazwa wskazuje – coś serwuje, w przypadku „chmury” i niegdyś mainframe, są to na ogół różne usługi przetwarzania lub przechowywania danych. Przetwarzania, czyli na przykład edycji dokumentu tekstowego, albo obróbki wideo, albo dorabiania kocich uszu i wąsików do przesłanego zdjęcia. Przechowywania nie ma sensu tłumaczyć.
Po co działać w ten sposób? Bo jako pewien rodzaj outsourcingu ma to swoje zalety.
Komputery występujące w roli serwera na ogół (w określonym zakresie specjalizacji) są nieporównywalnie mocniejsze obliczeniowo od swoich biurkowych, czy kieszonkowych odpowiedników. Można zarzucić je jednocześnie mnóstwem zadań o znacznym stopniu komplikacji i pozostawić samym sobie (na przykład na noc) do chwili otrzymania wyników pracy. Są specjalizowane i optymalizowane w kierunku zadań potrzebnych do obsłużenia „miliona” Kowalskich jednocześnie albo jednego CERN-u w ciągu kolejnych 48 godzin (zamiast 100 lat na domowym PC). Daje to oszczędność po stronie niezbędnej mocy obliczeniowej stacji roboczych i to się nie bez powodu doskonale prezentuje na wykresach działów finansowych tworzonych na potrzeby legionów „CEO”. Z tej przyczyny w epoce marketingu poprzedzającej raczkującą w umysłach „chmurę” lansowany był mocno model serwer + masa niedrogich „thin clients”, terminali, po naszemu „głupich końcówek”.
Powidoki na rynku konsumenckim w postaci różnych chromebooków poniewierają się do dzisiaj, bez większego sukcesu, ale konsekwentnie. Bez stałej łączności online z googlem nadają się góra do podpierania drzwi od stodoły, ale są tanie, energooszczędne i potrafią czasem dać się wykorzystać lepiej. Tylko, że nikt nie chce…

Tu dygresja - „cienkiego klienta” można wciąż zobaczyć na żywo – na przykład na poczcie, albo w ZUS i nie jest to wbrew pozorom aż tak absurdalne i zacofane jak się wydaje. W przeciwieństwie do (nomen omen) obsługujących ten system nierzadko głupich "końcówek” i naprawdę nie chodzi tu o obrażanie urzędników oraz klientów szacownych instytucji…

pict

Nie bez powodu zatem Kowalski, mimo że niekoniecznie świadomie, nie potrafi już żyć bez usług serwerowych. Jednocześnie żaden znany mi „enduser” nie posiada (i nie rozważa posiadania) własnego serwera. To jest domena biznesu i to co najmniej średniego, bo mały często nie ma szans udźwignąć tego pomysłu co najmniej intelektualnie i kadrowo, nie wspominając o finansach.

Czy zatem faktycznie „wszyscy” „przenoszą” się do chmury (nawet jeśli już tam od dawna są)?

Zabawne - Kowalscy prawie wszyscy, katapultując się z epoki „nikenetu” bezpośrednio w erę blockchain, pozbawili się praktycznie możliwości wyboru, o tym też było w Ok. Cz.1 . W końcu fajnie jest mieć dostęp do wszystkich swoich stu siedemdziesięciu czterech tysięcy siedmiuset dwudziestu trzech fotografii z ostatniego tygodnia wakacji w każdym miejscu, z każdego możliwego windroidofona i o każdym dowolnie wybranym czasie. Choć nie do końca wiadomo po jaką cholerę…
Tylko, że ten rodzaj wygody oznacza – po stronie serwera – zużycie zasobów intelektualnych (administrowanie), sprzętowych (miejsce na dyskach, zdolności obliczeniowe procesorów) i energetycznych (pozycja „razem” za prąd, który cała ta galanteria blaszana kotłuje bez opamiętania 24 godziny na dobę).

Zróbmy zatem eksperyment myślowy – na tym etapie wtajemniczenia, kto chce podjąć wyzwanie, zrezygnować z gogli oraz i-cośtamów i uruchomić prywatną „chmurę” w domu, proszę o podniesienie ręki do góry i wciśnięcie przycisku do głosowania. Intelektualnie pomogę na rozruch, powiedzmy, taka zachęta. Ktoś poza autorem zapytania? Dziękuję, kto się wstrzymał…? Dziękuję… Ogłaszam, że panaceum wybrano przez aklamację, przy jednym głosie nieważnym.

Z biznesem jako się rzekło nie jest jednak tak prosto.

Chmura nie jest „tylko” oprogramowaniem, bo granica między sprzętem a oprogramowaniem nieco się ostatnio zatarła (tu ukłon w kierunku Pani Profesor). Podobnie jak „serwer” nie jest „tylko” komputerem, choć praktycznie każdy komputer może być serwerem, i to również sam dla siebie! Warto to zrozumieć: facet od układania kafelków (dla Krakusów „flizów”) jest serwerem, a posiadacz remontowanej łazienki klientem, to jest proste. Ale „fliziarz” jest klientem swojej szlifierki kątowej, która jest jego serwerem usług. Na okoliczność zepsucia się szlifierki, glazurnik może nosić ze sobą zapasowe urządzenie, i to już jest kolejna „instancja” serwera „szlifierka”: failover redundancy. Natomiast posiadanie kolejnych, zapasowych szlifierek w bagażniku Poloneza uczyni z naszego budowlańca pełnowartościową chmurę. Częściej gradową niż obliczeniową, ale nie o to tutaj chodzi, metafora się przyda za chwilę.

Chmura jest właśnie zbiorem takich „instancji”, które oprogramowanie odpowiedzialne za jej działanie może dynamicznie multiplikować lub wręcz odwrotnie, niemal w czasie rzeczywistym. Taki proces określa się mianem "skalowania", zaś możliwy jest dzięki "wirtualizacji" natomiast w świecie rzeczywistych, fizycznych urządzeń, dzięki "klastrom". Dla matematyków: prawie jak fraktal, tylko gdzieś się jednak kończy.
Zatem po kolei:
Wielkie centrum obliczeniowe z olbrzymią liczbą fizycznie zgromadzonych klonów komputerów-serwerów pracuje wyłącznie z taką mocą, jaka jest potrzebna w danej chwili. Gdyby tej mocy zabrakło, również z powodu awarii albo pożaru na poziomie zgromadzonego sprzętu fizycznego, kontroler klastra (komputer+program, a jakże) zacznie skalować obciążenie. Czyli zagoni do roboty nudzące się klony, np. z innej fizycznej lokalizacji – innej serwerowni.
Pod spodem natomiast, w warstwie oprogramowania, dzieje się dokładnie ta sama magia tylko bardziej – wirtualizacja w akcji. Wirtualny glazurnik w jednej chwili może uruchomić jedną szlifierkę lub wyczarować tysiąc jej klonów albo w ogóle pójść na wódkę i przestać istnieć, zwalniając zasoby. Wszystko zależy od tego ilu klientów jednocześnie zacznie domagać się przycinania „flizów”.
Społecznościówki, serwisy streamingowe, portale internetowe, centra danych, serwery poczty elektronicznej, wszystko to zostało zwirtualizowane i zorganizowane w jakąś strukturę chmurową, bo tak jest optymalnie i to pozwala zabezpieczyć „klikalność” przed wielką awarią (czy zabezpiecza, to odrębna sprawa i jeszcze będzie o tym kiedyś). Klikalność natomiast, to jest pieniądz zarabiany w czasie rzeczywistym, albo i jeszcze przed jego nastaniem!

Nawet ten skromny blog serwowany jest w świat przez wirtualną maszynę (czy raczej maszynkę) uruchomioną w zapomnianym i zakurzonym zakątku macierzy dyskowej na klastrze „poważnych” fizycznych ("bare metal"! 😉) serwerów gdzieś w Londynie, czy pod Berlinem. Ja jednak mierzę się z popularnością na poziomie jednego wywołania na 3 tygodnie (ba!), co powoduje, że skalowalność na tę chwilę jeszcze nie stanowi większego problemu, ale przyglądam się sprawie z rosnącym niepokojem oczywiście…

Kiedy jednak czytasz na swoim ulubionym buldożku czy ratlerku (pudelku…?), że „internet wrze” z powodu dziury w skarpecie Christiano Ronaldo a Julia Wieniawa została „przyłapana na mieście” bez bielizny, to wiedz, że chmura ma okazję pokazać swoją moc.
Chmura chmur.
Bez zająknięcia umożliwia jednoczesne wyświetlenie demaskujących fotografii 20 milionom spragnionych emocji fanów z krajów na co najmniej 4 kontynentach. Zaraz potem ogarnia 100 tysięcy udostępnień na sekundę na fejsiku i 125 tysięcy tweetów w tej sprawie. Kilkanaście sekund później następuje sprzężenie zwrotne z kierunku tiktoka i livestreamów na serwisie, który nie wiedzieć czemu określa Cię mianem „tuby” (ty tubo!). Całe to wzmożenie jak tsunami gigabajtów i petaherców przetacza się po infrastrukturze internetu bezlitośnie, a z chmury nie spada nawet kropelka, w tym czasie już aktualizuje (w tle) stawki interchange fees.

Po stronie „klientów” (yes, you) jest to proces niezauważalny i jako się rzekło - pozwala w sekundę obsłużyć np. 150 tysięcy jednoczesnych wyszukiwań hasła „Britney Spears sucks” w jedynie słusznej wyszukiwarce internetowej. Albo położyć system, z powodu równie absurdalnie wielkiej ilości prób jednoczesnego połączenia w szczycie paniki szczepionkowej w średniej wielkości środkowoeuropejskim kraju. Tak czy inaczej w atmosferę poszło kilkadziesiąt gigawatogodzin samej elektrycznej, nie wspominając już o mocy chłodniczej, ale jest radość, bo ludzie otrzymali niezwłoczną odpowiedź na palące zapotrzebowanie, dzięki czemu jest sałata i nie ma frustracji. Sałata jest zdrowa, za to frustracja nie służy zdrowiu i na to nie możemy pozwolić. Wszystko dla zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze. I dla Planety oczywiście. Tego nie potrafił (bo nie musiał) żaden poczciwy prywatny ani nawet urzędowy mainframe, nie wspominając o domowym 486 DX4 z giełdy przy Twardej (ktoś pamięta…?).

Cała ta sztuka prestidigitatorska jest jednak niezwykle kosztowna – inwestycyjnie, logistycznie, energetycznie itp.

Działa tutaj efekt skali i tylko Big Tech, często przy wsparciu państw, jest w stanie to udźwignąć i utrzymywać w sprawności. Po (do niedawna) koparkach kryptowalut drugim największym zbiorowym konsumentem energii elektrycznej na świecie jest aktualnie użytkownik entertainmentu. „Let me entertain you” jak śpiewał pewien chłopiec z boysbandu, kiedy już dorósł, a my się przychylamy do tej prośby całymi garściami, często niemało płacąc uprzejmym dostawcom contentu. W ten sposób efekt skali potęguje się, z korzyścią dla usługodawców i nie jest to bynajmniej "win-win". Mechanizm został zgrabnie opisany w artykułach Mądrych Ludzi (tutaj, tutaj i tutaj ), które przytoczyłem w pierwszej części i wciąż polecam.

Za to budowanie w ten sposób monopoli praktycznie w ogóle nie jest specjalnie kosztowne w obszarze innowacji, badań, czy projektowania. W każdym razie nie dla największych biznesowych oraz politycznych beneficjentów i to jest najzabawniejszy aspekt tego zjawiska. Otóż Wielkie, Wiodące Korporacje Big Tech po prostu przykroiły do swoich potrzeb i „wdrożyły” rozwiązania wypracowywane latami, przez środowiska naukowe wcześniej (Uniwersytet Kalifornijski, MIT), potem rozwijane wolontariacko przez rzesze ludzi w modelu opensource. Inaczej mówiąc sięgnęły bez żenady, po nierzadko wściekle zwalczane oficjalnie, wolne oprogramowanie dostępne w postaci otwartego kodu, gotowego do wykorzystania w każdej chwili. Po czym korzystając z przewagi potencjału finansowego zaczęły przykrawać oprogramowanie do zamkniętych „własnościowych” (proprietary) standardów i protokołów po to, żeby zbudowany ekosystem sprzętowo - programowy razem z jego złowionymi na marketing użytkownikami zmielić w maszynce do produkcji pieniędzy.
Chińczycy postąpili równie twórczo i pragmatycznie, tylko z akcentami gdzie indziej - rozwijają własny system opresyjno – ofensywny i podkarmiają oceanem dostępnych swobodnie danych własną sztuczną inteligencję. Mniejsza, że też przecież w przeważającej mierze otwartoźródłową u swoich korzeni.

Czy to jest wojna technologiczna między siłami zła, a siłami dobra?

To zależy, bo w każdej wojnie nic nie jest takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka być. Czy ktoś widział na oczy chiński smartfon lub chiński laptop z chińskim oprogramowaniem systemowym? I proszę mi tu nie wyjeżdżać z huaweiem, traktujemy się poważnie, ok?.
A jeśli nie ma takich zwierząt, to skąd pochodzi oprogramowanie systemowe do chińskich urządzeń, te wszystkie windowsy i androidy i dlaczego w warunkach konfrontacji technologicznej licencje wciąż pozwalają legalnie preinstalować je Chińskim producentom?
Taiwan jest po jasnej stronie mocy, pod protektoratem Wuja Sama i w stanie zaostrzającego się konfliktu z Chinami, tak? To jakim cudem połowa Xiaomi śmiga na Mediatekach zza Cieśniny Tajwańskiej a ta druga, droższa, na Snapdragonach zza Pacyfiku!?
A może dla odmiany ktoś próbował przenieść sms-y z Androida (Alphabet INC, Mountain View, CA) na iOS (Apple INC, Cupertino, CA) po skończonej konfiguracji początkowej iphone? Polecam, wielce pouczające doświadczenie.
Szczególnie wówczas, gdy uświadomimy sobie, że android to w zasadzie poczciwy linux, a ios w to w zasadzie jeszcze starszy i poczciwszy „unix-like” BSD. Zatem wszystko to dzieje się w rodzinie, a jak wiadomo z rodziną najlepiej na fotografii…

Dlaczego zatem Kowalski nie chce skorzystać z okazji i sięgnąć wzorem niejakiego Mr. Andersona po „the blue pill”?
Zrobiło się przydługo, wiec będziemy musieli do tego jeszcze wrócić.
CDN

.
.
.
.
.